.


:




:

































 

 

 

 


XIV A teraz nawiedzimy królewskie lasy




Zjeżdżając Norton Street drobnym truchtem na Jej Wysokości w stronę rzeki i jeziora, William Pill rozpoznał najmłodszą z sióstr Fox w kolasce załadowanej trzema pięknymi kuframi o pozłacanych okuciach i pokrytymi skórą. Natychmiast zawrócił konia i ruszył za pojazdem. Przyzwyczajona do nagabywania młoda kobieta udała obojętność.

Nie pamięta mnie pani, panno Kate? Wydaje mi się wszakże, że okazałem się na swój sposób przydatny pewnej burzliwej nocy w Hydesville

Kate przyjrzała się uważnie jeźdźcowi i z zaskoczeniem stwierdziła, że rozpoznaje tę piękną, roześmianą twarz pokrytą śladami po ospie.

Nigdy nie zapomnę, że ocalił nas pan od powieszenia, nas i pannę Pearl

Opuszcza pani Rochester? spytał, wskazując na bagaże.

Za pół godziny odjeżdża pociąg do Nowego Jorku.

A zatem życzę pomyślnych wiatrów! powiedział. Kto wie, może się tam kiedyś spotkamy? Podobno szczęście leży tam na ulicach.

Ściągając wodze, Pill pomyślał, że w Nowym Jorku na pewno znalazłoby się miejsce dla niejednego krętacza. Usłyszał stukot kół przejeżdżających po drewnianym moście i świst lokomotywy. Przywołanie imienia Pearl nie potrafił się okłamywać bardzo go poruszyło. Ta kobieta nosiła w sobie jego zbawienie i zgubę. Postanowił zapomnieć o niej raz jeszcze, po owym zaskakującym spotkaniu, które najwyraźniej tylko jego zdziwiło.

Jadąc tym razem galopem w stronę Lake Shore Boulevard, przywoływał w dwóch równoległych strumieniach wspomnień swoją karierę oszusta oraz niepojęty sukces, jaki przyniosło mu jego nowe zajęcie. W pokerze czy ruletce szczęście związane było tyleż z blefem, co z małymi fetyszystycznymi rytuałami i omijało go niemal zawsze, przez co tracił wiarę w swoją szczęśliwą gwiazdę, tymczasem przed publicznością otwartą na zjawiska nadprzyrodzone wszystkie zagrania okazywały się właściwe, a jego sakwa się napełniała. Zdarzało się, gdy iluzja sięgała zenitu, że stawał się świadkiem fenomenów nieoczekiwanych i niekontrolowanych, jak gdyby żartowanie z najbardziej naiwnych umysłów mogło mieć czasami konsekwencje natury nadziemskiej. W dobrym tonie było twierdzenie, że przypadek nie istnieje. Media przybyłe z Europy i obdarzone wyczuciem konkurencji zapewniały, że piekła również nie ma, ból nie może być nieuleczalny, a nasze egzystencje poddane zostaną reinkarnacji. Tak więc życie obecne nastąpiło po innych, niezliczonych, i tak w kółko, a wszystko w celu odkupienia męczącej sztafety zbrodni i wykroczeń, jakie dźwigamy, odkąd opuściliśmy Eden. Wszystko po to, by w przyszłości, na koniec ciągu niezliczonych, następujących po sobie ludzkich wcieleń, które jedne po drugich obracają się w pył, stanąć idealnie nieskalanym przed obliczem Boga. Bawiły go te fantazje fałszywych pasterzy. Doprawiał je wedle własnego gustu, oferując lepsze życie à la carte: ten, kto w znoju parzy wełnę, w następnej rundzie będzie synem gubernatora, a stara, wysuszona trędowata z hospicjum odrodzi się jako księżniczka na Grenadynach albo w Norwegii. Niestety, metempsychoza nie miała wpływu na codzienność.

Już na brzegu jeziora Ontario William Pill puścił konia galopem, trzymając wodze jedną ręką, a kapelusz drugą, uszczęśliwiony widokiem tańczącej grzywy w kolorze piwa i jasnego tytoniu. Dym z cygara dołączył do nisko kładącej się mgły. Pill pomyślał, że przygoda ze ślepcem i jego przewodniczką, jaka przydarzyła mu się kilka miesięcy wcześniej, mogłaby pozostać w sferze absurdu. Długo trwał w niezrozumieniu, a zdarzenie zapisało się w nim niczym tatuaż na grubej skórze jego snów.

Pewnego wieczoru ubiegłej zimy zgodził się, jako Mac Orpheus, udać do owego osobliwego petenta w celu odprawienia prywatnego seansu za sensowną cenę. Ta sama młoda kobieta o jasnych, krótko ostrzyżonych włosach przywitała go w progu ogromnego i smutnego domostwa na przedmieściach Rochester. Półmrok, jaki panował wewnątrz, rzeźbił niewyraźne krajobrazy w blasku nielicznych świec. Nie licząc kilku ciemnych obrazów na ścianach, ciężkich tkanin obiciowych i palisandrowych parawanów, w pomieszczeniu, do którego go wprowadzono, jedynymi meblami były okrągły stół i trzy krzesła. Stawił się z kuferkiem wędrownego kupca zawierającym niezbędne akcesoria: mówiącą tabliczkę, alfabet, kilka szalików, magnesy, karty do tarota, dwa pudełka wypełnione malowanymi szkiełkami, lampę powiększającą i swój ukochany fumigator z kapłańskim kadzidłem. Dopiero gdy zasiadł przy stole, zauważył starszego człowieka, który przycupnął w fotelu w ciemnym kącie kilka metrów od niego. Zdążył też zwrócić uwagę, że młoda kobieta pełniąca funkcję opiekunki przywdziała niezwykle twarzową, choć niemodną już suknię. Jej uroda, przytłumiona mrokiem panującym w holu, rozkwitła teraz w świetle rzucanym przez świece. Ponownie poczuł silne uczucie déjà vu. W tej chwili ślepiec wręczył mu fotografię. Chodzi o tę osobę szepnął drżącym głosem. Była to kalotypia, wykonana metodą polegającą na chemicznym uchwyceniu światła, wynalezioną przez Talbota dwa dziesięciolecia wcześniej. Przedstawiała portret wdzięcznej niegdyś purytanki, a teraz białego cienia o wyblakłych oczach. Ślepiec na powrót zapadł się w fotelu. Opiekunka trzymała się na uboczu; oparta o ciężkie zasłony w oknie obserwowała całą scenę w bezruchu, z nieobecnym wyrazem twarzy, jak gdyby i ona pozowała dla jakiegoś fotografa, który zabronił jej mrugać oczami. Swoim zwyczajem Mac Orpheus wygłosił sztampowe objaśnienia, po czym przystąpił do realizacji zadania techniką bezwzględnie naukową. Ani ślepiec, ani dziewczyna najwyraźniej nie usłyszeli pierwszych stukotów, jakie wywołał, trzymając obie ręce w powietrzu. Uznał, że ponura atmosfera wypełniona dymem kadzidła sprzyja pojawianiu się widm. Zdecydował się zmaterializować za pomocą latarni i fumigatora idealną zjawę między ścianką parawanu i kątem pomieszczenia. Ruchoma kobieca postać, jaka pojawiła się na tle białego dymu, nie zrobiła żadnego wrażenia na biorącej udział w seansie widzącej osobie, która nie odezwała się ani słowem do starca. Zagniewany brakiem współpracy z jej strony, zdecydował się na uczynienie słyszalnym swojego widma z zaświatów. Udał, że skupia się na postaci przedstawionej na kalotypii, dopytawszy uprzednio, czego tak naprawdę starzec chce się dowiedzieć. Sytuacja dość szybko wymknęła mu się spod kontroli w momencie transkrypcji alfabetycznej stukotów. Violet! Violet! zawołał ślepiec. Błagam cię, odpowiedz mi tym razem! Czy to był wypadek? Czy utonięcie było niezamierzone?. Patetyczne pytanie przeszło w jęk, stary człowiek zgiął się wpół i upadł głową naprzód na skórzaną aktówkę, którą w tej samej chwili wypuścił z rąk. Druga obecna w pomieszczeniu osoba w końcu otrząsnęła się z otępienia. Podbiegła i zaczęła odciągać targane konwulsjami ciało od stołu i oparów. Proszę otworzyć okno! krzyknęła. Kiedy rozgarnął zasłony, księżyc w pełni zalał pomieszczenie metaliczną poświatą, w której drgały blaski rzucane przez świece. Pomógł kobiecie położyć starca na sofie, rozpiąć mu kołnierzyk i pasek od spodni. Dłonie młodej kobiety kilkakrotnie musnęły jego własne. To serce stwierdziła z niejaką flegmą, otaczając palcami jego nadgarstek, skrzyżowawszy uprzednio jak należy ręce ślepca. W owej chwili poczuł jednocześnie silny pociąg do dziewczyny, a w nozdrzach lekką woń rozkładu nie potrafił pojąć zamętu, jaki opanował jego umysł i zmysły.

Nad jeziorem Ontario zerwał się wiatr. William Pill jechał wzdłuż doków, gdzie między magazynami i parowymi statkami cumującymi przy nadbrzeżu krzątał się pstrokaty tłum tragarzy i marynarzy. Przenoszono beczki, olbrzymie koła i belki podkładów kolejowych. Nieco dalej fregata z postawionymi żaglami szykowała się do wypłynięcia z portu. Przypomniała mu się jego burzliwa podróż przez Atlantyk i kaznodzieja od braci plymuckich, towarzysz zmarły na cholerę na Grosse Isle. Została mu po nim jedynie spleśniała i nadwyrężona Biblia. W gruncie rzeczy to nie wojny czy mączniak skłoniły go do wyprawy do Ameryki, zanim to samo uczyniły tysiące wygłodniałych Irlandczyków, lecz dziecięce marzenie, by odgrodzić się wielkim oceanem od nędznego domostwa, kompanów i rodziny.

Pill odjechał w stronę Sodus Bay, spieszno mu było wrócić do swojej chaty na cyplu Briscoe, gdzie w dni świąteczne wiódł życie bliskie temu, jakie zalecał poczciwy Thoreau: między łódką a liściastym lasem. Odczuwam przeraźliwą potrzebę bycia tym, kim jestem taka była jego dewiza i fatum. Mógłby z pewnością tak żyć, odziany w skóry, z pasem wokół bioder, niczym Eliasz Tiszbita. W końcu dusza oszusta może być prosta jak kij, który w wodzie wydaje się złamany. Wystarczyło wierzyć wytrwale w odkupienie. Wiara może doskonale obejść się bez prawdy.

Czekała na niego, siedząc na jednym z bali tworzących ogrodzenie. Jej jasne włosy opadały teraz lokami na ramiona. Czyż na którejkolwiek z przebytych dróg spotkał kiedyś kobietę, która tryskałaby większą witalnością, stworzoną po to, by usunąć z niej czarną pianę żałoby i nostalgii? Kiedy odciągnęła go z dala od ślepca, do innego pokoju, nie wiedział jeszcze, kim jest i co ją łączy z opętanym starcem. Jak tu bowiem odgadnąć, mimo męczącego go uczucia zażyłości, że pastor dotknięty ślepotą i wybiórczą amnezją na skutek wylewu krwi do mózgu oraz jego jedyna córka odgrywali na przedmieściach Rochester tragedię Edyp w Kolonie. Niestety, wielebny Gascoigne, udręczony swoimi grzechami świętego człowieka, pożegnał się z życiem w ramionach Antygony, nie rozpoznawszy w niej swojej Pearl inaczej niż dzięki piorunującej intuicji w chwili zgonu.

William Pill zeskoczył z konia oszalały z radości i nie dbając o spętanie konia, pobiegł, by wziąć dziewczynę w ramiona.

Diabelsko mi cię brakowało!

Diabeł tu nie ma nic do rzeczy! parsknęła Pearl.

Ani dobry Bóg! Ani żaden z panów tego czy innego świata!





:


: 2017-03-18; !; : 211 |


:

:

, .
==> ...

1801 - | 1628 -


© 2015-2024 lektsii.org - -

: 0.01 .