.


:




:

































 

 

 

 


XII Jeśli zapomnisz o mnie na pustyni




Od świtu na Długiej Drodze William Pill podejrzewał, że przekroczył już granicę hrabstwa Monroe, choć okolicy nie poznawał: łany zboża oraz innej paszy dla zwierząt i ludzi rosły często tam, gdzie niegdyś rozciągała się dzika preria, jeziora i lasy. W ciągu tych ostatnich dni w Ohio, a później w Pensylwanii, wędrując konno bez pośpiechu, William Pill zdążył przetrząsnąć wszystkie zakamarki swojej pamięci. Z żołdu zostało mu kilka dolarów, miał też zegarek z masywnego srebra, który wygrał w pokera w Cleveland. W pobliżu Filadelfii, na brzegu rzeki Delaware, appaloosa zaczął się buntować, a berberyjczyk, zachęcony jego przykładem do przekory, postanowił się kłaść na ziemi przy najkrótszym nawet postoju.

Pill musiał więc dużym nakładem kosztów zmienić wierzchowce, gdyż jego własne straciły prezencję i udało mu się za nie uzyskać cenę jak za dwa szkielety. Złożył większość swojego bagażu na solidnym quarter horse, metr sześćdziesiąt w kłębie, którego kupił od kowboja na wózku inwalidzkim. Kowboj twierdził, że złamał sobie kręgosłup podczas rodeo jako że klacz wydawała się dobrej budowy, William Pill udał, iż wierzy w tę historię, i oto jechał teraz stępa Długą Drogą, upewniony co do swojej dobrej gwiazdy, która pozwoliła mu wyjść cało z wojny i niebezpiecznej podróży. Mimo obecności kilku plemion humorzastych Irokezów i krwawych sporów między klanami hodowców i rodzinami rolników stan Nowy Jork był spokojną przystanią w porównaniu z Zachodem i Wielkimi Równinami. Nie licząc zabliźnionego ramienia i meksykańskiej kuli w charakterze amuletu w kieszeni, Pill nie posiadał już nic prócz zegarka z dewizką w podwójnej kopercie z wygrawerowanym orłem, springfielda i starej Biblii po swoim zmarłym dobroczyńcy Edwardzie Blairze żadnej pamiątki po ojcu, żadnej rodziny ani przyjaciela od serca. Miał za to dla siebie przyszłość, która nie należy do nikogo.

Późnym popołudniem, jadąc wciąż truchtem na Jej Wysokości, żywej klaczy o płomiennej grzywie, zdało mu się, że rozpoznaje wreszcie okolicę, niczym zbliżającą się znajomą twarz. Jego wątpliwości rozwiały się, kiedy spośród mgieł po jego lewej ręce wyłoniły się stłoczone wzgórza krainy Irokezów, usiane tu i ówdzie stromymi skałami, stanowiącymi granicę między uprawnymi równinami i głębokimi dolinami, przez które kowboje pędzili swoje stada. Przełamując ten podział rzekami o zróżnicowanym wyglądzie raz władczymi, raz krętymi, raz spokojnymi oraz rozległymi masywami osik i strzelistych drzew iglastych, krajobraz zyskiwał swego rodzaju refleksyjny charakter i niespokojne drżenie, wypełnione śpiewem ptaków i niekończącym się echem jak gdyby cisza też oddychała. Dwa orły w locie kreśliły pętle na krwawej ranie zachodzącego słońca.

Po raz kolejny niczym ogień wśród leśnego poszycia zalśniła rzeka na zakręcie cienistego parowu. Pill dostrzegł wreszcie wielki zbiornik przypominający młyn i drewnianą tablicę na poboczu drogi, na której widniały czarne litery: Hydesville. Kawałek dalej, na pastwisku okolonym niskimi kredowymi wzgórzami, w które wbijały się tu i ówdzie czarne pnie sosen niczym powykręcane palce demona, wznosiło się monumentalne samotne drzewo w bezmiarze swojego cienia. William Pill rozpoznał dąb Pré-Courant, który wyrósłszy z przypadkowego nasiona, zdobył ćwierć nieba swoimi konarami i sięgnął korzeniami głębi piekieł. Na jego rozłożystych konarach został swego czasu powieszony niejaki Joe Charlie-Joe, syn niewolnika, oddany Panu biały jak śnieg przez hodowców z rancza Mansfieldów za pocałunek skradziony pięknej Emily, jedynej spadkobierczyni klanu. Tę starą historię sprzed piętnastu lat słyszał wiele razy w saloonie. Dziewczyna, która doniosła na nieszczęsnego chłopca, obecnie matka o twarzy dziewicy i pięknych piersiach, władała ranczem widocznym za zimowymi pastwiskami, obszerną drewnianą budowlą z pomalowanym na biało perystylem. Nieco bliżej, w dole Długiej Drogi, dachy z łupków i blachy na zabudowaniach w centrum Hydesville migotały w ostatnich promieniach słońca. Nie licząc szczekania psów i jazgotu ptaków, z miasteczka nie dochodził żaden odgłos.

William Pill ściągnął wodze, zadziwiony ową ciszą. Gotowa w każdej chwili zawrócić, Jej Wysokość strzygła uszami, podążając stępa główną ulicą. Jej kopyta wybijały do taktu na cztery, wzbijając biały pył. Pill popadł na chwilę w zwątpienie wśród tego pustkowia; widywał już na południu całkowicie wyludnione miasteczka. Tutejsi ludzie byli przywiązani do swoich żyznych ziem, ale kalifornijskie złoto niejednemu przewróciło w głowie. Wreszcie jednak dwóch młodych Mohawków, siedzących w kucki na trawniku przed świątynią, uspokoiło go Indianie nie lubią martwych domów. Pozdrowił ich, unosząc dłoń do kapelusza, i kontynuował leniwe zwiedzanie okolicy. Starzec w spodniach na szelkach palący w progu chałupy, dzieci uwieszone spódnicy czarnej mamki, koń przywiązany do słupa przy stoisku z ziarnem, stado kotów krążące wokół jednookiego garbarza: te oznaki życia wśród pyłu wskazywały na nienaruszoną społeczność, zapewne zajętą akurat gdzie indziej, być może skuszoną przez znachora z Bostonu lub Rochester, jakiegoś wędrownego kaznodzieję albo lincz na złodzieju kur. W oknie dość ładnego budynku, w którym Pill rozpoznał domostwo wielebnego Gascoignea, tiulowe zasłony rozchyliły się, odsłaniając twarz kobiety okoloną rozpuszczonymi blond włosami i tak jasną, że William znieruchomiał w siodle do tego stopnia, iż Jej Wysokość odwróciła łeb i parsknęła zabawnie.

Dotknięty uczuciem niewysłowionej pustki William Pill chwycił znów za wodze. Jechał teraz kłusem, spieszno mu było bowiem wrócić na Długą Drogę. Wierzchowiec pędził z rozwianą grzywą. Nagle pojawiła się przed nim lufa wielostrzałowej strzelby.

Stać albo strzelam! wrzasnął chwat w wysokich butach, który wyskoczył na środek drogi.

Nowo przybyły zastosował się do rozkazu bez wahania. Rozpoznał w mężczyźnie marshala mimo zmienionego wyglądu większej tuszy i głębszych zmarszczek. Czy możliwe, by Robert McLeann również zachował go w pamięci?

Zsiadaj z konia i zbliż się z wolną ręką na karku, Willie the Faker! Mamy do pogadania!

Znając niezbyt pewny spust człowieka z bronią wycelowaną prosto w niego, William Pill zrobił to, o co go proszono. McLeann zawsze go bawił swoją cierpiącą na migreny prawością i służbowym honorem.

Siedząc za biurkiem, marshal musiał się przyznać do pomyłki, gdy rozwinął certyfikat podpisany własnoręcznie przez generała Taylora.

Gdyby nie widniało tu twoje nazwisko i data urodzenia, mógłbym uznać, że wygrałeś to w pokera!

Wygrałem go własną krwią! odparł z niejaką emfazą William Pill, odsłaniając brzydką bliznę na ramieniu. A gdyby korzystał pan z telegrafu, jak każdy szanujący się szeryf, uniknąłby pan wielu przykrych pomyłek

Co nie przeszkodzi mi w wysłaniu prośby o informację na twój temat pierwszym dyliżansem pocztowym!

William Pill parsknął śmiechem, zerkając przez brudną szybę na zamknięte drzwi saloonu po drugiej stronie ulicy.

Co tu się dzieje, marshalu? Panuje epidemia dyzenterii?

Wolałbym, żeby tak było. Choćby i żółta febra

Po tych enigmatycznych słowach sierżant rezerwy opuścił byłego szeryfa hrabstwa Jefferson, zdegradowanego do stopnia posiłkowego funkcjonariusza policji w hrabstwie Monroe z powodu niestałej w uczuciach lub jak kto woli wiernej tylko własnemu instynktowi kobiety.

Dzień miał się już ku końcowi, lecz ludności w Hydesville wcale nie przybyło. Tylko bezdomne psy i samotna krowa włóczyły się po głównej ulicy w świetle zachodzącego słońca. W kilku oknach pojawiło się światło, lecz wszystko, co miało nogi, najwyraźniej udało się na tajemną pielgrzymkę. Jej Wysokość znów kroczyła Długą Drogą między cienistymi zagajnikami i zanikającymi wzgórzami, które stapiały się powoli z rozmytymi kształtami marzeń. Naznaczone tajemniczością przestrzeni odmienionych inwersją światła utajonego, a zarazem bardziej intensywnego wiosenne wieczory miały w sobie ostrą świeżość pochodzącą od gwiazd. W takich chwilach, na przełomie dnia i nocy, William Pill wspominał obrazy i zdarzenia, które miały miejsce w innym świecie, zwanym starym, choć naznaczonym okrutną młodzieńczością, z pakietem nieszczęść uderzających przede wszystkim w dzieci: jego bracia i siostry, zabrani przez cholerę, zachowywali młodość w postaci nienaruszonej.

Błądzącemu tak między wzgórzem i doliną, wkraczającemu powoli w noc z umysłem ogarniętym katastrofą, jaką swego czasu była przeprawa przez Atlantyk na łajbie pełnej gorzkiej niezgody, nazwanej szyderczo Braterstwem, Williamowi Pillowi wydało się, że widzi w ciemnościach sieć latarni migoczących na morzu wysokich traw i czarnych gałęzi.





:


: 2017-03-18; !; : 214 |


:

:

, , .
==> ...

2044 - | 1688 -


© 2015-2024 lektsii.org - -

: 0.016 .