.


:




:

































 

 

 

 


VIII Wojna Polksa to nie polka




Za jałowymi górami na zachodzie i kamienistymi pustyniami Arizony, za niebezpiecznymi kanionami ciągnącymi się wzdłuż rzeki Kolorado, skąd udało mu się zbiec przed strzałami Apaczów Mescalero, za pułapkami zastawionymi przez bandy katolickich dezerterów wracających do domów rozciągała się spokojna równina. Zostawił za sobą Denver i wspomnienie nocy zakrapianej whisky w rozkosznym łożu z piór. W siodle jednego ze swych dwóch koni William Pill już od trzech tygodni przemierzał północne trasy, mijając głębokie koleiny wyżłobione przez wozy osadników i ścieżki wydeptane przez stada bydła wśród falującego morza dzikich traw. Kiedy appaloosa słabł, przesiadał się na hiszpańskiego berberyjczyka, odciążonego z bagażu, i tak na zmianę, od jednego wodopoju do drugiego. Wielka Równina Prerii przypominała mu dziki raj bez granic, zapewniający całkowitą swobodę ruchu: cała ta jasność i niebo przestronniejsze niż ludzka pamięć! Wracał z wojny bez większego pośpiechu, z certyfikatem w kieszeni. Zasłużył na to wyróżnienie, gdyż poszedł za generałem Zacharym Taylorem do Santa Fe, dał się zauważyć u jego, wielkiego Old Rough and Readyego boku na wyżynach Buena Vista. Jednak jego największym wyczynem jako wolnego człowieka było znoszenie miesiącami życia koszarowego na terytoriach okupowanych, do czasu, kiedy podpisano traktat o zawieszeniu broni w Guadalupe Hidalgo. Rozejm ów był niewątpliwym arcydziełem losu i artylerii konnej: kilka milionów dolarów zadośćuczynienia dla przegranych w zamian za przyłączenie do Unii połowy Meksyku, nie licząc Teksasu!

Dzięki dekretowi nakazującemu zawieszenie broni William Pill mógł wrócić do domu z podniesioną głową. Pozostawało mu jeszcze tylko się zdecydować, dokąd powinien się udać. Przez całe życie palił za sobą mosty, poczynając od chwiejnych konstrukcji swoich przodków. W wieku piętnastu lat zaciągnął się na statek trumnę, który wyładowywał w porcie w Dublinie sosny z doliny Outaouais, by następnie odbić od brzegu z transportem imigrantów wypędzonych z ich terenów przez głód, epidemie i właścicieli ziemskich. Pięć tygodni spędzonych na czterystutonowym USS Braterstwie wcześniej używanym do przewozu niewolników, wykupionym przez pewnego kanadyjskiego armatora o starym wyposażeniu trójmasztowca, ładowniach i pokładach wypełnionych bladymi i rudowłosymi zakładnikami nędzy, raz na zawsze wyleczyły go z wiary w boskie miłosierdzie. Najbardziej dały mu się we znaki: uciążliwość ludzkiej zbieraniny, opryskliwość załogi, cyklon, który porwał osłonięte plandeką szalupy, tyfus uderzający w pierwszej kolejności w dzieci, wreszcie kwarantanna na Grosse Isle w towarzystwie konających. Wielu z podróżnych, zanim on znalazł się w tym przedsionku piekieł, zostało wyrzuconych w workach do morza z błogosławieństwem przygodnego księdza. Pewna kobieta, którą wszyscy mieli za martwą, zaczęła wrzeszczeć, ześlizgując się po pomoście do wody, a marynarze nie uczynili nic, żeby ją z powrotem wciągnąć na pokład. William Pill nie mógł zapomnieć o dziewczynkach rzucanych na pożarcie rekinom na oczach ich matek. Podczas rejsu do Manitoby pewien ewangelista od braci plymuckich, Edward Blair, szczęśliwym trafem zapałał do niego przyjaźnią i odtąd dzielił się z nim wiktuałami i czytał mu na głos Biblię, chociaż zdawał się znać każdy jej werset na pamięć. Był uczniem niemieckiego imigranta, byłego złodzieja i rozpustnika, słynnego Georgea Müllera, którym targały głębokie wyrzuty sumienia miał się jakoby upić podczas agonii własnej matki. Nawrócony, poświęcił się sierotom, zakładał szkoły, ratując dziesiątki tysięcy dzieci od nędzy. Na smętnym trójmasztowcu Edward Blair miał wiele czasu, by opowiadać o swoim spotkaniu z Niemcem. Biblia, którą tak często otwierał, była prezentem pożegnalnym od misjonarza. Kiedy sam został bratem otwartym, czytał ją o każdej porze dnia, a następnie, kładąc dłoń na jej czarnej oprawie, karmił nią swoje kazania. Na pokładzie USS Braterstwa na wzburzonym morzu jedynym jego słuchaczem był niepiśmienny syn głodu. Brat otwarty, którego zamiarem była ewangelizacja Ameryki, nie zdołał nawrócić nawet irlandzkiego chłopca, który mimo wszystko odziedziczył po nim Biblię. Kiedy wyrzucono owinięte w prześcieradło zwłoki przez burtę, młody imigrant nie mógł powstrzymać się przed otwarciem na chybił trafił księgi, skąd doszedł go z całą pewnością przyjemny głos Edwarda Blaira:

Poruszyła i zatrzęsła się ziemia,

Podwaliny nieba zadrżały,

Zachwiały się, gdyż rozgniewał się na mnie.

Dym wystąpił z nozdrzy jego10.

Po przymusowym pobycie na Grosse Isle, gdzie zmarło wielu kolejnych pasażerów trójmasztowca i gdzie stara prostytutka nauczyła go tańczyć polkę, William Pill dotarł wreszcie do Quebecu; tam poprzysiągł sobie, że zawsze będzie się trzymał z dala od wody, ludzi i rodzinnych stron.

Teraz wyżynne, bezludne równiny rozciągały się przed nim po horyzont. Był tylko wiatr, światło, śpiew nielicznych ptaków, wycie kojota, a pod drżącą mgiełką słońca, w oddali, ostatnie zbocza gór przy Tęczowym Moście. Wciąż jeszcze bolało go ramię od strzału z muszkietu, oddanego podczas bitwy pod Huamantlą. Po tylu nocach i dniach spędzonych na koniu William Pill miał poczucie niepowetowanej straty, jak gdyby po drodze gubił kawałki siebie. Co zostało mu dziś z dzieciństwa? Ani jedna twarz. Kiedy zmierzch przelewał złote wino przed nastaniem ciemności, William Pill delektował się bladym wspomnieniem hiacyntów w ogrodzie swojej matki. Teraz jednak był sam wobec nieba. Springfielda 1840 trzymał w pogotowiu, ale zastanawiał się, czy znajdzie wśród wysokich traw dość drewna, by upiec młodego królika albo przepiórkę.

Słońce prezentowało się jeszcze w całej swej okazałości nad wzgórzami, lecz błękit ciemniał już powoli na łuku horyzontu. Para błotniaków, kreśląca w locie przeplatające się pętle, zwróciła jego uwagę na końską padlinę, omiataną skrzydłami innych drapieżnych ptaków. Spalona na dużych powierzchniach pewnie przez łowców bizonów preria oddawała powoli swe zielone tereny łysym kamienistym ugorom. William Pill kontynuował podróż wolnym truchtem, zadowolony mimo głodu z widoku wschodzącej gwiazdy wieczornej, którą Indianie z Meksyku przypisywali Quetzalcoatlowi, swemu pierzastemu bogu. Wkrótce zostawił za sobą leżące odłogiem ziemie, przy szlaku zaczęły pojawiać się pojedyncze budowle. Drewniana tablica wskazywała kierunek na Osage City. Mijał zbiorniki na żelaznych stelażach i puste szopy, niektóre w ruinie, o zapadniętych dachach, pełne desek i zleżałej paszy. Aglomeracja zdawała się całkowicie wyludniona, pozostawiona na pastwę hulających wiatrów. Pył pokrywał okna i fasady budynków. Tu i ówdzie piętrzyły się sterty poczerniałych desek, na zmianę z przyzwoitymi jeszcze domostwami. Kiedyś, sądząc po obłażących z farby szyldach, stanowiskach dla koni i licznych saloonach, musiało tu się toczyć ruchliwe życie. William Pill uznał, że może sobie pozwolić na najlepszą oberżę dla siebie i swoich wierzchowców. Naraz dzika świnia przebiegła mu drogę. Ale broń znajdowała się w pokrowcu na drugim koniu i zanim zdążył po nią sięgnąć, zwierzę zniknęło za rogiem. Pędząc za nim, już ze strzelbą w dłoni, William Pill minął Murzyna albinosa w miejskim stroju i cylindrze, siedzącego na skrzyni pod zadaszeniem drugstoreu. Pekari leżało spokojnie, niby pies, przy jego nodze.

Pill zawrócił konia.

Czyżby chciało ci się pić? spytał nieznajomy, wyciągając ku niemu butelkę rumu.

Pill zeskoczył z siodła i schował strzelbę. Przywiązał konie do poręczy i już po chwili popijali zgodnie z butelki. Albinos zdjął cylinder, odsłaniając łysinę.

A więc tak wracasz do domu, do stanu Nowy Jork, z raną na ramieniu i certyfikatem dobrego żołnierza? Były niewolnik może ci poręczyć, że tam jest wolna ziemia, pod opieką nieba.

Gwiaździsta noc zapadła szybko nad miastem widmem. Pod zadaszeniem drugstoreu mężczyźni spożyli wspólnie danie z soczewicy.

Niczego mi nie brakuje mówił albinos. Nawet panów mojej młodości, papistów, którzy pejczem nauczyli mnie czytać. Spójrz, całe to miasto jest moje. Mieszkańcy Osage City przyglądali się jakiś czas wozom ciągnącym coraz liczniej ze wschodu i północy i w końcu poszli ich śladem. Hodowcy koni i rolnicy, którzy zabijali się tu przy najdrobniejszym sporze, wyruszyli ramię w ramię w drogę, gdy tylko zwęszyli szansę: tony złota na zachodzie, po drugiej stronie Sierra Nevada. Podobno wystarczy się tylko schylić. I oto wyruszyli gromadnie, porzucając na miejscu wszystko, czego nie dało się zabrać z sobą. Z braku klientów sklepikarze zamknęli interesy, pastor schował do szuflady kazania, szeryf oddał swoją gwiazdę Zostałem tylko ja i ta świnia. Moim złotem jest wolność. Nikt nie szuka ze mną zwady, Indianie z Kansas stali się pacyfistami, odkąd pozwala im się polować na bizony. Kiedy biali odeszli, spalili puste rancza hodowców i wszystkie uprawy, wszystkie łany zboża, żeby przywrócić prerię wiatru, jak mawiają Kawowie nie bez powodu zwie się ich ludem południowego wiatru. W dniu, w którym Indianie zaczęli rzucać pochodnie na zabudowania, wyskoczyłem ze swojej kryjówki i krzyknąłem: Osage City to mój dom, nie palcie go!. Chyba się mnie przestraszyli. Wyblakły Murzyn, który wyłania się z miasta widma, musi być demonem. Wskoczyli na konie i wyjąc jak kojoty, uciekli!

William Pill, słuchając towarzysza, przypomniał sobie, bez większego związku, słowa meksykańskiej pieśni, której strzępy docierały do niego onegdaj z obozu wroga, nieco przed świtem, kiedy szykował się do obrony pewnej hacjendy położonej na stromej przełęczy.

Kto zerwie serca mego kwiat

Czy biały jaguar, czy orzeł krwawy.





:


: 2017-03-18; !; : 231 |


:

:

, , . , .
==> ...

1797 - | 1649 -


© 2015-2024 lektsii.org - -

: 0.015 .