.


:




:

































 

 

 

 


Mil podmorskiej żeglugi 2




 

Nadajnik

S t o i n a s t o l e o b o k k o m i n a. Pod spodem znajdują się dwa akumulatory wymontowane z kutrów rybackich. Dziwne urządzenie, zbudowane przed wielu laty, by rozmawiać z duchem. Marie-Laure bardzo ostrożnie podpełza do stołka od pianina i siada na nim. Ktoś musi mieć radio strażacy, jeśli są w pobliżu; ruch oporu albo Amerykanie ostrzeliwujący miasto. Niemcy w swoich podziemnych bunkrach. Może sam Étienne. Usiłuje sobie wyobrazić stryja skulonego gdzieś wśród gruzów, obracającego palcami pokrętła widmowego radia. Może stryjeczny dziadek uważa, że Marie-Laure nie żyje? Może czeka na wiadomość niosącą promyk nadziei?

Marie-Laure dotyka opuszkami palców kamieni komina, aż znajduje dźwignię zainstalowaną przez stryja. Napiera na nią całym ciałem i antena rozkłada się nad dachem, wydając cichy zgrzyt.

Za głośno.

Marie-Laure czeka. Liczy do stu. Z dołu nie dobiega żaden dźwięk.

Wyciąga rękę pod stołem i jej palce natrafiają na przełączniki mikrofonu i nadajnika, choć nie pamięta, który jest który. Naciska pierwszy, później drugi. W wielkim urządzeniu rozlega się dźwięk rozgrzewających się lamp.

Czy nie za głośno, tato?

Nie głośniej niż wiatr. Szum pożarów.

Przesuwa palcami po przewodach, aż jej dłoń dociera do mikrofonu.

Jeśli człowiek zamyka oczy, nie dowiaduje się niczego o ślepocie. Poza światem nieba, twarzy i budynków istnieje surowszy, starszy świat, miejsce, gdzie płaszczyzny ulegają dezintegracji, a w powietrzu płyną ławice dźwięków. Marie-Laure siedzi na poddaszu wysoko nad ulicą i słyszy lilie szeleszczące na bagnach w odległości dwóch kilometrów. Słyszy Amerykanów biegnących przez pola uprawne, kierujących działa na pokryte dymem Saint-Malo, słyszy znajomy syk lamp sztormowych w piwnicach, kruki skaczące z gałęzi na gałąź, muchy siadające na trupach w przydrożnych rowach, słyszy szelest tamaryszków, krzyki sójek, słyszy trawę na wydmach, słyszy ogromną granitową pięść, tkwiącą w głębinach skorupy ziemskiej i stanowiącą podstawę Saint-Malo, słyszy ocean nacierający na miasto ze wszystkich czterech stron, słyszy fale przypływu uderzające w okoliczne wyspy, słyszy krowy pijące z kamiennych koryt i delfiny płynące w ciemnych wodach kanału La Manche, słyszy ruchy kości martwych wielorybów kilka kilometrów w dole, których szpik przez sto lat będzie pożywieniem dla kolonii istot nigdy niewidujących światła słonecznego. Słyszy ślimaki w grocie, gdy pełzną po kamieniach.

Pomyślałem sobie, że zamiast czytać samemu, może mógłbym posłuchać, jak ty czytasz.

Wolną ręką otwiera powieść leżącą na kolanach. Znajduje opuszkami palców tekst. Podnosi mikrofon do ust.

 

Głos

R a n k i e m c z w a r t e g o d n i a w pułapce w ruinach Domu Pszczół Werner słucha naprawionego odbiornika, obracając w obie strony gałkę strojenia, gdy nagle słyszy w zdrowym uchu dziewczęcy głos: O trzeciej nad ranem obudził mnie gwałtowny wstrząs. To głód, gorączka, myśli Werner, coś mi się przywidziało, mój umysł przekształca biały szum w słowa

Dziewczyna mówi: Usiadłem na łóżku i zacząłem nadsłuchiwać w ciemności, gdy nagle cisnęło mną na środek kabiny.

Mówi cicho po francusku, ma doskonałą dykcję, a jej akcent jest twardszy od akcentu Frau Eleny. Werner przyciska słuchawkę do ucha. Widocznie Nautilus zawadził kilem i znacznie się przechylił

Dziewczyna starannie wymawia r, przeciąga s. Z każdą sylabą głos coraz głębiej wgryza się w mózg Wernera. Młody, wysoki, niewiele głośniejszy od szeptu. Jeśli to halucynacja, niechaj tak będzie.

Jeden z takich wywracających się bloków uderzył Nautilusa płynącego pod wodą, a potem, wślizgnąwszy się pod kadłub, uniósł statek z nieprzepartą mocą ku górze, w warstwy nie tak gęste

Werner słyszy, jak dziewczyna zwilża językiem podniebienie. Kto wie jednak, czy wówczas nie uderzymy w ławicę, czy nie zostaniemy zgnieceni między dwoma lodowymi płaszczyznami? Znów rozlegają się trzaski zagłuszające głos dziewczyny i Werner rozpaczliwie próbuje je wyeliminować. Jest dzieckiem w pokoiku na poddaszu, pragnie dalej śnić, ale na ramieniu położyła mu rękę Jutta i budzi go szeptem.

Jak już powiedziałem, byliśmy pod wodą, ale z każdej strony Nautilusa wznosiła się w odległości mniej więcej dziesięciu metrów oślepiająco biała ściana lodu. Nad nami i pod nami taka sama ściana15.

Dziewczyna nagle przestaje czytać i znów rozlegają się trzaski. Kiedy znowu się odzywa, jej głos zmienia się w niespokojny szept: On tu jest. Jest tuż pode mną.

Później transmisja milknie. Werner kręci gałką strojenia, zmienia częstotliwości: nic. Zdejmuje słuchawki i w kompletnej ciemności idzie do miejsca, gdzie siedzi Volkheimer, po czym chwyta go za ramię.

Coś usłyszałem. Proszę

Volkheimer się nie porusza; wydaje się wyciosany z drewna. Werner mocno szarpie go za rękę, ale jest zbyt mały, za słaby; nagle opuszczają go wszystkie siły.

Dosyć rozlega się w mroku głos sierżanta. To nic nie da. Werner siedzi na podłodze. Gdzieś w ruinach nad ich głowami miauczą koty. Są głodne. Tak samo jak on. Tak samo jak Volkheimer.

Jeden chłopców z Schulpforty opisał raz Wernerowi wiec w Norymberdze: opowiadał o oceanie proporców i sztandarów, masach chłopców kłębiących się w świetle i samym Führerze na ołtarzu w odległości ośmiuset metrów. Znajdujące się za nim kolumny były oświetlone reflektorami, panowała świąteczna atmosfera pełna podniosłości i świętego oburzenia. Hans Schilzer uwielbiał te przedstawienia, uwielbiał je Herribert Pomsel, uwielbiali wszyscy chłopcy z Schulpforty i tylko młodsza siostra była jedyną znaną Wernerowi osobą, która potrafiła przejrzeć ten teatr. Jak? Dzięki czemu Jutta znacznie lepiej rozumiała świat? I dlaczego on wiedział tak mało?

Kto wie jednak, czy wówczas nie uderzymy w ławicę, czy nie zostaniemy zgnieceni między dwoma lodowymi płaszczyznami?

On tu jest. Jest tuż pode mną.

Zrób coś. Ocal ją.

Ale Bóg to tylko chłodne białe oko, sierp księżyca nad obłokami dymu. Wybuchy stopniowo zmieniają miasto w pył, a oko mruga, mruga

 

Dziewięć

Maj 1944

 

Kraniec świata

W b u d z i e z t y ł u o p l a Volkheimer trzyma w olbrzymich łapach list Jutty i czyta go na głos Wernerowi:

Herr Siedler, urzędnik górniczy, przysłał list, w którym gratuluje Ci sukcesów. Napisał, że ludzie są z Ciebie dumni. Czy to znaczy, że możesz przyjechać do domu? Hans Pfeffering kazał Ci przekazać, że odważnych nie imają się kule, chociaż moim zdaniem to zła rada. Frau Elenę mniej bolą zęby, ale nie może palić, co wprawia ją w zły humor. Czy pisałam, że Frau Elena zaczęła palić?

Werner spogląda ponad ramieniem Volkheimera przez popękane tylne okno ciężarówki i widzi rudowłosą dziewczynkę w aksamitnej pelerynce unoszącą się dwa metry nad szosą. Przenika przez drzewa i znaki drogowe, gładko pokonuje zakręty, nie odstępuje opla równie nieubłaganie jak księżyc.

Neumann Pierwszy jedzie coraz dalej na zachód, a Werner leży skulony pod ławką z tyłu i nie rusza się całymi godzinami, owinięty kocem. Nie chce pić herbaty ani jeść mięsa z puszki, ciągle ściga go martwe dziecko. Martwa dziewczynka na niebie, martwa dziewczynka za oknem, martwa dziewczynka w odległości dziesięciu centymetrów. Dwoje wilgotnych oczu i dziura po kuli przypominająca trzecie oko, które nigdy się nie zamyka.

Jadą przez ciąg miasteczek tonących w zieleni, gdzie wzdłuż sennych kanałów rosną przystrzyżone wierzby. Z szosy zjeżdżają dwie kobiety na rowerach i spoglądają na mijającą je ciężarówkę: piekielny pojazd, wysłany, by sprowadził nieszczęście na ich miasto.

Francja mówi Bernd.

W górze przesuwają się korony pączkujących wiśni. Werner otwiera tylne drzwi i siada tyłem do kierunku jazdy, ze stopami wiszącymi tuż nad drogą. Na trawie tarza się koń, po niebie przepływa pięć białych obłoków.

Zatrzymują się w miasteczku o nazwie Épernay; właściciel hotelu przynosi wino, udka kurczaka i rosół, który Werner jest w stanie utrzymać w żołądku. Ludzie siedzący wokół przy stolikach mówią językiem, którym w dzieciństwie szeptała do Wernera Frau Elena. Neumann Pierwszy idzie po benzynę, a Neumann Drugi rozpoczyna z Berndem debatę, czy w czasie pierwszej wojny światowej wykorzystywano w zeppelinach nadmuchiwane krowie jelita. Zza framugi drzwi wyglądają trzej chłopcy w beretach, patrząc wielkimi oczyma na Volkheimera. Za nimi sześć kwitnących nagietków przybiera w półmroku kształt martwej dziewczynki, po czym znów powraca do dawnej postaci.

Przynieść jeszcze rosołu? pyta hotelarz.

Werner nie jest w stanie pokręcić głową. W tej chwili boi się oprzeć ręce na stole, by nie przeszły na wylot przez blat.

Jadą przez całą noc i o świcie zatrzymują się w punkcie kontrolnym na północnej granicy Bretanii. W dali wznosi się otoczona murami obronnymi twierdza Saint-Malo. Chmury to rozmyte pasma delikatnej szarości i błękitu, podobnie jak ocean pod nimi.

Volkheimer pokazuje wartownikowi rozkaz podróżny. Nie prosząc o pozwolenie, Werner przechodzi przez niski kamienny murek oddzielający szosę od plaży. Przeciska się między zasiekami i dochodzi do wody. Po prawej stronie znajduje się linia zapór przeciwdesantowych z rozpiętym drutem kolczastym; przypominają dziecięce klocki i ciągną się wzdłuż brzegu przez co najmniej półtora kilometra.

Żadnych śladów stóp na piasku. Faliste linie kamyków i szczątków wodorostów. Na trzech wyspach na morzu widać niskie kamienne forty, na końcu mola pali się zielona latarnia. Werner dotarł na skraj kontynentu, przed sobą ma tylko wzburzony ocean i wydaje mu się to w jakiś sposób właściwe. Jakby znalazł się u celu drogi, do którego zmierzał od opuszczenia Zollverein.

Zanurza dłoń w wodzie i przykłada palce do warg, by poczuć smak soli. Ktoś woła go po imieniu, ale Werner się nie odwraca. Chętnie stałby tutaj przez cały ranek i patrzył na fale oświetlone słońcem. Zaczynają krzyczeć, Bernd, potem Neumann Drugi, aż w końcu Werner spogląda do tyłu i widzi, że do niego machają. Idzie więc z powrotem przez plażę, przekracza linię zasieków z drutu kolczastego i kieruje się do opla.

Obserwuje go kilkunastu ludzi. Wartownicy, garstka mieszkańców Saint-Malo.

Idź ostrożnie, chłopcze! wrzeszczy Bernd. To pole minowe! Nie widziałeś tablic?!

Werner wchodzi do budy z tyłu ciężarówki i krzyżuje ramiona ma piersi.

Zupełnie zwariowałeś? pyta Neumann Drugi.

W mieście spotykają tylko kilkoro ludzi, którzy przyciskają plecy do ściany, by przepuścić odrapanego opla. Neumann Pierwszy zatrzymuje się przed trzypiętrowym budynkiem z bladobłękitnymi okiennicami.

Kreiskommandantur oznajmia.

Volkheimer wchodzi do środka i wraca w towarzystwie pułkownika w mundurze polowym: płaszcz Reichswehry, pas i wysokie czarne oficerki. Podążają za nim dwaj adiutanci.

Sądzimy, że to duża siatka dywersyjna mówi jeden z nich. Po zaszyfrowanych wiadomościach odczytują ogłoszenia na temat narodzin, chrztów, zaręczyn i pogrzebów.

Później nadają muzykę, prawie zawsze dorzuca drugi adiutant. Nie wiemy, co to znaczy.

Pułkownik przesuwa dwa palce po pięknie zarysowanym podbródku. Volkheimer spogląda na niego i adiutantów. Ma taką minę, jakby chciał zapewnić zatroskane dzieci, że niesprawiedliwość zostanie naprawiona.

Znajdziemy ich mówi. To nie potrwa długo.

 

Liczby

R e i n h o l d v o n R u m p e l odwiedza lekarza w Norymberdze. Doktor stwierdza, że guz w gardle starszego sierżanta ma już cztery centymetry średnicy. Nowotwór w jelicie cienkim trudniej zmierzyć.

Trzy miesiące, może cztery mówi lekarz.

Godzinę później von Rumpel idzie na wieczorne przyjęcie. Cztery miesiące. Sto dwadzieścia wschodów słońca, sto dwadzieścia dni, które będzie musiał rozpoczynać zwlekaniem chorego ciała z łóżka i zapinaniem munduru. Oficerowie siedzący przy stole wymieniają z oburzeniem inne liczby: we Włoszech Ósma i Piąta Armia znajdują się w odwrocie, Dziesiątej Armii zagraża okrążenie. Niemcy mogą stracić Rzym.

Ilu żołnierzy?

Sto tysięcy.

Ile pojazdów.

Dwadzieścia tysięcy.

Kelnerzy podają kwadratowe kawałki wątróbek. Przyprawione solą i pieprzem, polane fioletowym sosem. Von Rumpel nie zjada ani kęsa i patrzy, jak zabierają talerze. Zostało mu tylko trzy tysiące czterysta marek. I trzy małe brylanty w kopercie w portfelu. Każdy o wadze mniej więcej karata.

Jedna z siedzących przy stole kobiet entuzjazmuje się wyścigami chartów, opowiada o tym, jak ją ekscytuje prędki bieg zwierząt. Von Rumpel ujmuje zakrzywione uszko filiżanki z kawą, usiłując ukryć drżenie ręki. Czuje na ramieniu dotyk dłoni kelnera.

Telefon do pana, panie sierżancie. Z Francji.

Von Rumpel przechodzi na niepewnych nogach przez uchylne drzwi. Kelner stawia telefon na stoliku i oddala się.

Pan sierżant? Mówi Jean Brignon.

Von Rumpel z niczym nie kojarzy tego nazwiska.

Mam informacje o ślusarzu, o którego pytał pan w zeszłym roku.

LeBlancu.

Tak, Danielu LeBlancu. Pamięta pan mojego kuzyna, panie sierżancie? Obiecał pan pomóc, prawda? Powiedział pan, że jeśli zdobędę jakieś informacje, postara się pan mu pomóc.

Trzech kurierów, dwóch odnalezionych; pozostała tylko jedna zagadka do rozwiązania. Bogini śni się von Rumplowi prawie każdej nocy: głowa otoczona płomieniami, palce jak korzenie. Szaleństwo. Nawet teraz, gdy stoi przy telefonie, wokół szyi owija mu się bluszcz, wpełza do uszu.

Tak, pański kuzyn. Co pan odkrył?

LeBlanca oskarżono o udział w spisku, miało to jakiś związek z château w Bretanii. W styczniu czterdziestego pierwszego roku został aresztowany po donosie jednego z miejscowych. Znaleziono przy nim rysunki, wytrychy. Sfotografowano go, gdy dokonywał pomiarów budynków w Saint-Malo.

Obóz?

Nie zdołałem tego ustalić. System jest dość szczelny.

A informator?

Mieszkaniec Saint-Malo o nazwisku Claude Levitte.

Von Rumpel myśli. Niewidoma córka, mieszkanie na rue des Patriarches. Puste od 1940 roku, choć Paryskie Muzeum Przyrodnicze płaci czynsz. Dokąd uciekłbyś, gdybyś musiał uciekać? Gdybyś miał przy sobie coś cennego? I musiał się opiekować niewidomą córką? Skoro wybrałeś Saint-Malo, musiałeś tam mieć kogoś zaufanego.

Pomoże pan mojemu kuzynowi? pyta Jean Brignon.

Bardzo panu dziękuję odpowiada von Rumpel i odkłada słuchawkę na widełki.

 

Maj

M a r i e - L a u r e m a w r a ż e n i e, że ostatnie dni maja 1944 roku w Saint-Malo przypominają ostatnie dni maja 1940 roku w Paryżu: są jak wielkie, okrągłe, pachnące owoce. Jakby wszystkie żywe istoty próbowały czym prędzej rozkwitnąć, nim nadejdzie kataklizm. Kiedy idzie do piekarni madame Ruelle, czuje w powietrzu woń mirtu, magnolii i werbeny; na pędach wisterii pojawiają się pąki, wszędzie wiszą draperie, zasłony, kurtyny z kwiatów.

Liczy kratki ściekowe: przy dwudziestej pierwszej mija rzeźnika, słysząc odgłosy zmywania kafelków gumowym szlauchem; przy dwudziestej piątej dociera do piekarni. Kładzie na ladzie kartkę żywnościową.

Proszę jeden zwykły bochenek.

Jak się miewa twój stryj? Słowa są te same, ale głos madame Ruelle brzmi inaczej. Jakby skamieniała.

Stryj czuje się świetnie, dziękuję.

Madame Ruelle robi coś, czego nigdy nie robiła: wyciąga ręce i dotyka twarzy Marie-Laure dłońmi pokrytymi mąką.

Jesteś zdumiewającym dzieckiem.

Pani płacze, madame? Coś się stało?

Nie, nic, Marie-Laure. Ręce się cofają i w stronę dziewczynki przesuwa się bochenek chleba: ciężki, ciepły, większy niż zwykle. Powiedz stryjowi, że nadszedł czas. Że syreny wybieliły sobie włosy.

Syreny, madame?

Przypłyną, kochanie. W ciągu tygodnia. Wyciągnij ręce.

Marie-Laure czuje, że madame Ruelle kładzie jej na rękach mokrą, chłodną główkę kapusty, wielką jak kula armatnia. Dziewczynka z trudem wkłada ja do tornistra.

Dziękuję, madame.

Teraz idź do domu.

Nic mi nie grozi po drodze?

Absolutnie nic. Jesteś zupełnie bezpieczna. Dziś jest piękny dzień. Godny zapamiętania.

Nadszedł czas. Les sirènes ont les cheveux décolorés. Stryjeczny dziadek słyszał plotki, że po drugiej stronie kanału La Manche, w Anglii, gromadzi się olbrzymia flota, że rekwirowane są kolejne statki że modernizuje się kutry rybackie i promy, wyposaża je w działa: pięć tysięcy jednostek pływających, jedenaście tysięcy samolotów, pięćdziesiąt tysięcy pojazdów.

Na skrzyżowaniu z rue dEstrées Marie-Laure nie skręca w lewo, w stronę domu, tylko w prawo. Pięćdziesiąt metrów do murów obronnych, około stu wzdłuż ich podstawy; wyjmuje z kieszeni żelazny klucz Huberta Bazina. Od kilku miesięcy nie wolno wchodzić na plaże, zaminowano je i zatarasowano zasiekami z drutu kolczastego, ale tutaj, w starej grocie, Marie-Laure może siedzieć samotnie wśród ślimaków i marzyć, że jest Piotrem Aronnaxem, znawcą biologii morza, gościem honorowym i więźniem na pokładzie zadziwiającej łodzi podwodnej kapitana Nemo, w świecie wolnym od nacjonalizmu i polityki, i że podróżuje, podziwiając zmieniające się jak w kalejdoskopie dziwy oceanu. Ach, być wolnym! Znowu leżeć z tatą w Jardin des Plantes. Czuć dotyk jego dłoni, słyszeć drżenie płatków tulipanów poruszanych przez wiatr. Ojciec uczynił ją gorącym ośrodkiem swojego życia, dzięki niemu Marie-Laure czuła, że każdy jej krok jest ważny. Gdzie jesteś, tato?

Przypłyną, kochanie. W ciągu tygodnia.

 

Polowanie (znowu)

S z u k a j ą w d z i e ń i w n o c y. Saint-Malo, Dinard, Saint-Servan, Saint-Vincent. Neumann Pierwszy zmusza odrapanego opla do przeciskania się uliczkami tak wąskimi, że boki wozu ocierają się o mury. Mijają niewielkie szare crêperies z rozbitymi oknami, boulangeries, puste bistra i grupy rosyjskich robotników przymusowych, którzy budują umocnienia na wzgórzach, gdy tymczasem grubokościste prostytutki noszą wiadra wody na cement. Jednak Werner nie natrafia na transmisje opisane przez adiutantów pułkownika. Odbiera BBC z północy i audycje propagandowe z południa, czasem słyszy przypadkowe fragmenty transmisji w alfabecie Morsea. Ale żadnych komunikatów o urodzinach, ślubach lub pogrzebach, żadnych liczb, żadnej muzyki.

Werner i Bernd nocują w pokoju na najwyższym piętrze zarekwirowanego hotelu w obrębie murów obronnych Saint-Malo. Budynek wygląda, jakby czas stanął w miejscu: sufit ozdabia trzystuletnia sztukateria w kształcie liści koniczyny, palmet i spiralnych rogów. W nocy korytarzami spaceruje martwa dziewczynka z Wiednia. Kiedy mija otwarte drzwi, nie patrzy na Wernera, ale wiadomo, że to właśnie na niego poluje.

Volkheimer spaceruje tam i z powrotem po foyer, a właściciel hotelu załamuje ręce. Po niebie niewiarygodnie powoli pełzną samoloty. Werner ma wrażenie, że za chwilę się zatrzymają i runą do morza.

Nasze czy ich? pyta Neumann Pierwszy.

Nie widać. Są za wysoko.

Werner spaceruje korytarzami na górnych piętrach. Na najwyższej kondygnacji, w jednym z najładniejszych pomieszczeń hotelu, staje w sześciokątnej wannie i ściera dłonią brud z szyby okiennej. Podmuchy wiatru niosą kilka wirujących nasion, które wpadają w ciemne wąwozy między domami. W górze, nad głową Wernera, na pogrążonym w półmroku suficie, kroczy trzymetrowa królowa pszczół z wielkimi oczami i odwłokiem pokrytym złocistym meszkiem.

Kochana Jutto!

Przepraszam, że nie pisałem przez kilka miesięcy. Febra prawie zupełnie ustąpiła i nie powinnaś się martwić. Ostatnio mam bardzo jasny umysł i dziś chciałbym napisać o morzu. Ma tyle kolorów. O świcie jest srebrzyste, w południe zielone, a wieczorem granatowe. Czasem wydaje się niemal czerwone. Albo przybiera barwę starych miedziaków. W tej chwili przesuwają się po nim cienie obłoków, wszędzie widać plamy słońca. Białe szeregi lecących mew przypominają paciorki.

To chyba najładniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Czasami łapię się na tym, że patrzę na morze i zapominam o swoich obowiązkach. Wydaje się tak wielkie, że zmieściłyby się w nim wszystkie ludzkie uczucia. Pozdrów Frau Elenę i dzieci, które zostały.

 

Clair de lune

D z i ś k r ą ż ą p o S a i n t - M a l o w rejonie przyległym do południowej części murów obronnych. Pada tak drobny deszcz, że niczym się nie różni od mgły. Werner siedzi z tyłu opla; obok niego drzemie na ławce Volkheimer. Bernd jest na murze obronnym z odbiornikiem pod peleryną. Nie włącza telefonu od kilku godzin, co oznacza, że śpi. Jedyne światło to żółtawa lampka miernika sygnałów Wernera.

Przez cały czas słychać tylko biały szum, lecz nagle rozlegają się słowa:

Madame Labas informuje, że jej córka jest w błogosławionym stanie. Monsieur Ferey przesyła wyrazy miłości kuzynom w Saint-Vincent.

Słuchawki wypełnia fala trzasków. Werner ma wrażenie, że to głos ze snu sprzed wielu lat. Słyszy następne słowa wymawiane z bretońskim akcentem. Następna transmisja w czwartek o dwudziestej trzeciej. Pięćdziesiąt sześć, siedemdziesiąt dwa W umyśle Wernera, niczym pociąg o sześciu wagonach wyjeżdżający nagle z ciemności, pojawia się wspomnienie, jakość transmisji i ton głosu są takie same jak w audycjach Francuza, których kiedyś słuchał. Później rozlegają się trzy akordy fortepianu, potem dwa następne, muzyka stopniowo staje się coraz głośniejsza, wszystkie płomyki świec nikną w głębi lasu Natychmiast poznaje te dźwięki. Czuje się, jakby przez długi czas tonął i ktoś pozwolił mu zaczerpnąć tchu.

Tuż za Wernerem siedzi Volkheimer, ma zamknięte oczy. Przez okno w drzwiach szoferki widać plecy Neumannów. Melodia nabiera tempa, staje się coraz głośniejsza. Werner zasłania dłonią miernik sygnału. Czeka, aż Bernd włączy mikrofon i powie, że słyszy transmisję.

Ale nic się nie dzieje. Wszyscy śpią. A jednak w muszli, w której tkwią Werner i Volkheimer, nagle wydarzyło się coś niezwykłego, prawda?

Rozlega się długi, znajomy finał utworu, pianista gra obiema dłońmi gamy można pomyśleć, że ma trzy, cztery ręce dźwięki przywodzą na myśl coraz grubsze perły nawlekane na nitkę i Werner widzi pochylającą się ku niemu sześcioletnią Juttę, z tyłu ugniata ciasto Frau Elena, na jego kolanach leży radio kryształkowe, struny jego duszy nie są jeszcze zerwane.





:


: 2017-03-18; !; : 221 |


:

:

, .
==> ...

1960 - | 1783 -


© 2015-2024 lektsii.org - -

: 0.133 .