M a r i e - L a u r e i d z i e przez place aux Herbes za zapachem zupy madame Manec. Potem trzyma ciepły rondel przed alkową za biblioteką, gdy madame puka do drzwi i pyta:
– Gdzie jest monsieur Bazin?
– Musiał się wyprowadzić – odpowiada bibliotekarz, prawie nie ukrywając powątpiewania, które brzmi w jego głosie.
– Gdzie Hubert Bazin mógłby się wyprowadzić?
– Nie wiem, madame. Proszę. Zupa stygnie.
Drzwi się zamykają. Madame Manec klnie. Marie-Laure przypomina sobie opowieści Huberta Bazina: posępne potwory z morskiej piany, syreny z rybimi genitaliami, romanse z czasów, gdy Anglicy oblegali miasto.
– Wróci – mówi madame Manec, trochę do siebie, a trochę do Marie-Laure.
Ale nazajutrz rano Huberta Bazina nadal nie ma. Podobnie jak następnego dnia.
Na kolejnym spotkaniu zjawia się tylko połowa starszych pań.
– Podejrzewają, że nam pomagał? – szepce madame Hébrard.
– Myślałam, że przenosił wiadomości.
– Jakie wiadomości?
– To się staje zbyt niebezpieczne.
Madame Manec spaceruje tam i z powrotem po kuchni. Marie-Laure z przeciwległego krańca pomieszczenia prawie wyczuwa ciepło jej frustracji.
– A więc wyjdźcie, wszystkie! – rzuca gniewnie madame Manec.
– Nie postępuj pochopnie – mówi madame Ruelle. – Zróbmy sobie przerwę na tydzień albo dwa tygodnie. Zaczekajmy, aż sytuacja się uspokoi.
Hubert Bazin ze swoją miedzianą maską, chłopięcą zachłannością i oddechem o woni rozgniecionych pluskiew. Marie-Laure zastanawia się, gdzie Niemcy wywożą ludzi? Czym jest Gasthaus, w którym znalazł się ojciec? Skąd wysyła listy do domu o wspaniałym jedzeniu i bajkowych drzewach? Piekarzowa twierdzi, że ludzie trafiają do obozów w górach, a żona sklepikarza – że do fabryk nylonu w Rosji. Marie-Laure za równie prawdopodobne uważa, że po prostu znikają. Żołnierze zakładają worek na głowę osoby, którą chcą usunąć, przepuszczają przez nią prąd elektryczny, po czym człowiek znika, nie ma po nim śladu. Został przeniesiony do innego świata.
Ma wrażenie, że Saint-Malo stopniowo upodabnia się do modelu w jej pokoju. Ulice po kolei pustoszeją. Kiedy opuszcza dom, czuje nad swoją głową okna. Cisza jest niepokojąca, nienaturalna. Myśli, że właśnie tak czuje się mysz, która wychodzi z nory na łąkę porośniętą trawą i nigdy nie wie, jaki ptak krąży w górze.
Wszystko jest zatrute
N a d s t o ł a m i w r e f e k t a r z u wiszą nowe jedwabne transparenty z wielkimi hasłami propagandowymi:
Nie porażka jest hańbą, lecz kłamstwo.
Bądźcie szczupli i zwinni, szybcy jak charty, odporni jak garbowana skóra, twardzi jak stal Kruppa.
Co kilka tygodni znika kolejny nauczyciel, wessany przez maszynerię wojny. Pojawiają się nowi wykładowcy, starsi mężczyźni, mieszczuchy, na których nie można polegać, podejrzani o skłonność do nadużywania alkoholu. Werner zauważa, że wszyscy mają jakieś wady fizyczne: kuleją, są ślepi na jedno oko, ich twarze zniekształciła poprzednia wojna. Kadeci odnoszą się do nowych nauczycieli z mniejszym szacunkiem, ci zaś łatwiej wpadają w gniew i wkrótce Werner czuje, że szkoła zaczyna przypominać odbezpieczony granat.
Elektryczność dziwnie się zachowuje. Światła gasną na kwadrans, po czym następuje nagły skok napięcia. Zegary zaczynają się śpieszyć, żarówki jarzą się oślepiająco i pękają, na korytarze spada cichy deszcz odłamków szkła. Później przez wiele dni panuje mrok, sieć energetyczna nie działa. W sypialniach i łaźniach panuje lodowaty chłód, oświetlenie stanowią pochodnie i świece. Cała benzyna idzie na front i do szkoły rzadko przyjeżdżają samochody. Żywność dostarcza wóz ciągnięty przez starego muła o zapadniętych bokach.
Kilkakrotnie zdarza się, że Werner kroi na talerzu kiełbasę i znajduje w środku różowe robaki. Mundury nowych kadetów są sztywniejsze i brzydsze niż jego własny; podczas ćwiczeń strzeleckich uczniowie nie mogą już korzystać z ostrej amunicji. Werner nie zdziwiłby się, gdyby Bastian zaczął rozdawać kadetom kamienie i pałki.
A jednak stale nadchodzą dobre wiadomości. Nasze wojska dotarły do bram Kaukazu – oznajmia radio Hauptmanna. Zajęliśmy pola naftowe, zdobędziemy Svalbard. Posuwamy się naprzód ze zdumiewającą szybkością. Poległo pięć tysięcy siedmiuset Rosjan i czterdziestu dziewięciu Niemców.
Co sześć, siedem dni do refektarza wchodzi dwóch bladolicych podoficerów przekazujących informacje o zabitych członkach rodzin, a czterystu kadetów sinieje z wysiłku, starając się nie odwracać głowy i nie patrzeć. Poruszają się tylko ich oczy, gdy śledzą drogę dwóch wojskowych idących między stołami do następnego osieroconego chłopca.
Kadet, za którym się zatrzymują, często usiłuje udawać, że nie zauważa ich obecności. Wkłada widelec do ust i porusza szczękami, a wyższy podoficer, sierżant, zwykle kładzie mu rękę na ramieniu. Chłopiec spogląda na podoficerów z pełnymi ustami i niepewnym wyrazem twarzy, po czym wychodzi za nimi z sali. Zamykają się wielkie dwuskrzydłowe drzwi z dębiny, a wszyscy obecni w refektarzu wzdychają i powoli zaczynają się zachowywać normalnie.
Ginie ojciec Reinharda Wöhlmanna. Ginie ojciec Karla Westerholzera. Ginie ojciec Martina Burkharda, a Martin mówi wszystkim – tego samego wieczoru, gdy dotknięto jego ramienia – że jest szczęśliwy.
– Wszyscy w końcu umierają i zawsze następuje to przedwcześnie – oznajmia. – Śmierć w służbie ojczyzny to zaszczyt. Kto nie chciałby poświęcić życia w imię ostatecznego zwycięstwa?
Werner szuka w oczach Martina oznak niepewności, lecz ich nie znajduje.
Sam regularnie zmaga się z wątpliwościami. Czystość rasowa, czystość polityczna – Bastian mówi ze zgrozą o skażeniu, lecz Werner zastanawia się w środku nocy, czy życie nie jest rodzajem skażenia? Po narodzinach dziecko staje się częścią świata, nieustannie wymienia z nim materię. Każdy kęs jedzenia, każdy foton światła wnikający do oczu – ciało nigdy nie może być czyste. Ale właśnie na tym najbardziej zależy komendantowi, właśnie po to Rzesza mierzy ich nosy, sprawdza kolor włosów.
W zamkniętym układzie entropia nigdy się nie zmniejsza.
W nocy Werner wpatruje się w pryczę Fredericka, w wąskie deseczki, żałosny, poplamiony materac. Śpi tam nowy kadet, Dieter Ferdinand, niski, muskularny chłopiec z Frankfurtu, który robi wszystko, co mu każą, z przerażającą zajadłością.
Ktoś kaszle, ktoś inny jęczy. W dali, za jeziorami rozlega się nostalgiczny gwizd lokomotywy. Na wschód, pociągi zawsze jadą na wschód, za grzbiety wzgórz, podążają w stronę frontu, do ogromnej krainy na granicach świata. Znajdują się w ruchu nawet wtedy, gdy Werner śpi. Wokół świszczą katapulty historii.
Werner sznuruje buty, śpiewa pieśni i maszeruje. Nie kieruje nim poczucie obowiązku, lecz raczej znużona rutyna. Podczas kolacji Bastian spaceruje wzdłuż rzędów kadetów.
– Co jest gorsze od śmierci, chłopcy?
– Tchórzostwo! – woła jakiś biedny dzieciak, zrywając się na baczność.
– Tak, tchórzostwo – zgadza się Bastian.
Chłopiec siada, a komendant rusza naprzód, kiwając z zadowoleniem głową. Ostatnio coraz częściej mówi o Führerze i o tym, czego w tej chwili najbardziej potrzebuje: modlitw, benzyny, lojalności. Führer potrzebuje zaufania, elektryczności, skóry na buty. Zbliżają się szesnaste urodziny Wernera, który zaczyna rozumieć, że tak naprawdę Führer najbardziej potrzebuje chłopców. Długich rzędów chłopców wchodzących na sunący taśmociąg. Oszczędzajcie śmietanę dla Führera, śpijcie dla Führera, produkujcie aluminium dla Führera. Poświęćcie ojca Reinharda Wöhlmanna, ojca Karla Westerholzera i ojca Martina Burkharda.
W marcu 1942 roku doktor Hauptmann wzywa Wernera do swojego gabinetu. Na podłodze stoją do połowy spakowane skrzynki. Nigdzie nie widać ogarów. Niski mężczyzna chodzi tam i z powrotem po pokoju; zatrzymuje się dopiero, gdy słyszy Wernera oznajmiającego swoje przybycie. Wygląda, jakby stopniowo pochłaniało go coś, nad czym nie panuje.
– Zostałem wezwany do Berlina. Chcą, żebym kontynuował swoją pracę w stolicy. – Hauptmann zdejmuje z półki klepsydrę i wkłada do jednej ze skrzynek. Jego blade palce, zakończone srebrzystymi paznokciami, przez chwilę wiszą nieruchomo w powietrzu.
– Spełnią się pana marzenia, panie doktorze. Najlepsze laboratoria, najlepsze umysły.
– To wszystko – odpowiada doktor Hauptmann.
Werner wychodzi na korytarz. Na zaśnieżonym dziedzińcu biega w miejscu trzydziestu nowicjuszy, z ich ust buchają kłęby pary. Pulchny, wstrętny Bastian o cofniętym podbródku wykrzykuje rozkazy. Daje znak krótkim ramieniem i chłopcy obracają się na pięcie, unoszą karabiny nad głowę i jeszcze szybciej biegną w miejscu, błyskając kolanami w świetle księżyca.
Goście
W d o m u n a r u e V a u b o r e l numer 4 brzęczy dzwonek elektryczny. Étienne LeBlanc, madame Manec i Marie-Laure jednocześnie przestają jeść i każde myśli: Znaleźli mnie. Nadajnik na poddaszu, kobiety w kuchni, sto wycieczek na plażę.
– Spodziewacie się kogoś? – pyta Étienne.
– Nikogo – odpowiada madame Manec. – Sąsiadki wchodzą od tyłu.
Znów rozlega się dzwonek. Wszyscy troje idą do sieni i madame Manec otwiera drzwi.
Dwaj francuscy żandarmi. Wyjaśniają, że przyszli na polecenie Paryskiego Muzeum Przyrodniczego. Stukot ich butów na deskach korytarza jest tak głośny, że wydaje się, iż za chwilę popękają szyby w oknach. Jeden z policjantów coś je – Marie-Laure dochodzi do wniosku, że jabłko. Drugi pachnie wodą po goleniu. I pieczonym mięsem. Jakby wracał z obiadu.
Cała piątka – Étienne, Marie-Laure, madame Manec i dwaj żandarmi – siedzi w kuchni wokół kwadratowego stołu. Funkcjonariusze nie chcą się poczęstować gulaszem. Pierwszy odchrząkuje.
– Słusznie czy niesłusznie, pana LeBlanca skazano za kradzież i udział w spisku – mówi.
– Wszyscy więźniowie, zarówno polityczni, jak i kryminalni, muszą pracować, nawet jeśli wyrok o tym nie wspomina – dodaje drugi.
– Muzeum pisało do komendantów obozów i dyrektorów więzień w całych Niemczech.
– Nie wiemy dokładnie, w którym więzieniu przebywa.
– Uważamy, że może w Breitenau.
– Jesteśmy pewni, że rozprawa sądowa nie została przeprowadzona właściwie.
Obok Marie-Laure rozlega się głos Étienne’a:
– Czy to dobre więzienie? To znaczy jedno z lepszych?
– Obawiam się, że nie ma dobrych niemieckich więzień.
Ulicą przejeżdża ciężarówka. W odległości pięćdziesięciu metrów słychać szum fal na plaży du Môle. Marie-Laure myśli: To tylko słowa, a czym są słowa, jeśli nie dźwiękami ukształtowanymi z ludzkiego oddechu, nieważkimi obłokami powietrza, które płyną przez kuchnię, rozpraszają się i nikną.
– Przyszli panowie powiedzieć nam rzeczy, o których już wiemy? – odzywa się.
Madame Manec bierze ją za rękę.
– Nie wiedzieliśmy, że jest w Breitenau – mruczy Étienne.
– Poinformowali państwo muzeum, że udało mu się przeszmuglować dwa listy? – pyta pierwszy żandarm.
– Możemy je zobaczyć? – dodaje drugi.
Étienne wychodzi, zadowolony, że interesują ich tylko listy. Marie-Laure również powinna być szczęśliwa, lecz coś wywołuje w niej podejrzenia. Przypomina sobie słowa ojca wypowiedziane w Paryżu pierwszego wieczoru po ataku Niemców, kiedy czekali na pociąg. Każdy troszczy się o siebie.
Pierwszy żandarm wbija zęby w jabłko. Czy na nią patrzą? Ich bliskość sprawia, że robi jej się słabo. Étienne wraca z dwoma listami i Marie-Laure słyszy, jak policjanci przekazują sobie kartki papieru.
– Mówił coś przed odjazdem?
– O jakichś szczególnych czynnościach lub zadaniach, o których powinniśmy wiedzieć?
Doskonale mówią po francusku z paryskim akcentem, ale kto wie, wobec kogo są lojalni? Nie można ufać żadnemu człowiekowi, w którego żyłach nie płynie ta sama krew. Marie-Laure ma wrażenie, że wszystkie osoby obecne w kuchni znajdują się pod wodą, na ciemnym dnie akwarium, i że trącają ich płetwami przepływające ryby.
– Mój ojciec nie jest złodziejem – mówi.
Madame Manec ściska jej dłoń.
– Niepokoił się o swoją pracę, córkę – odzywa się Étienne. – I oczywiście o Francję. Tak jak wszyscy, prawda?
– Mademoiselle – odzywa się pierwszy żandarm. Zwraca się bezpośrednio do Marie-Laure. – Czy pani ojciec wspominał o czymś konkretnym?
– Nie.
– Miał w muzeum wiele kluczy.
– Zwrócił je wszystkie przed wyjazdem.
– Czy możemy obejrzeć rzeczy, które ze sobą przywiózł?
– Na przykład walizki? – dodaje drugi żandarm.
– Kiedy dyrektor poprosił go o powrót do Paryża, zabrał ze sobą swój plecak – odpowiada Marie-Laure.
– A jednak czy moglibyśmy się rozejrzeć?
Marie-Laure czuje, że grawitacja w pokoju nabiera siły. Co mają nadzieję znaleźć? Wyobraża sobie sprzęt radiowy wysoko na górze, mikrofon, nadajnik, wszystkie pokrętła, przełączniki i przewody.
– Proszę – mówi Étienne.
Żandarmi wchodzą do każdego pokoju. Drugie, trzecie, czwarte piętro. Na piątym otwierają ciężkie drzwi ogromnej szafy w dawnej sypialni dziadka, po czym przechodzą na drugą stronę korytarza, stoją nad modelem Saint-Malo, szepcą do siebie i podążają na dół.
Zadają jeszcze jedno pytanie na temat trzech zwiniętych flag Wolnej Francji w garderobie na pierwszym piętrze. Po co Étienne je trzyma?
– Naraża się pan na niebezpieczeństwo, przechowując te flagi – mówi drugi żandarm.
– Nie chce pan, by władze uznały was za terrorystów – dodaje pierwszy. – Aresztowano już ludzi za mniejsze przewinienia. – Nie jest jasne, czy to życzliwa rada, czy groźba. Marie-Laure zastanawia się, czy mają na myśli ojca.
Policjanci kończą rewizję, grzecznie życzą wszystkim dobrej nocy i wychodzą.
Madame Manec zapala papierosa.
Gulasz Marie-Laure wystygł.
Étienne otwiera drzwiczki pieca. Po kolei wrzuca flagi do ognia.
– Koniec. Koniec – powtarza głośniej. – Nie tutaj.
Głos madame Manec:
– Nic nie znaleźli. Nie ma nic do znalezienia.
Kuchnię wypełnia kwaśny odór płonącej bawełny.
– Może pani robić ze swoim życiem, co pani chce, madame – mówi stryjeczny dziadek. – Zawsze mnie pani wspierała i ja też spróbuję panią wspierać. Ale proszę nie zajmować się tymi rzeczami w moim domu. I wciągać w to mojej bratanicy.
Droga Siostro!
Jest nam bardzo ciężko. Nawet papier trudno XXXX ZAMAZANE PRZEZ CENZURĘ XXXX Mieliśmy XXXX ZAMAZANE PRZEZ CENZURĘ XXXX brak ogrzewania XXXX ZAMAZANE PRZEZ CENZURĘ XXXX Frederick mówił, że nie ma czegoś takiego jak wolna wola i że bieg życia każdego człowieka jest ustalony z góry, podobnie jak XXXX ZAMAZANE PRZEZ CENZURĘ XXXX a mój błąd polegał na tym, że XXXX ZAMAZANE PRZEZ CENZURĘ XXXX ZAMAZANE PRZEZ CENZURĘ XXX ZAMAZANE PRZEZ CENZURĘ XXXX ZAMAZANE PRZEZ CENZURĘ XXX ZAMAZANE PRZEZ CENZURĘ XXXX ZAMAZANE PRZEZ CENZURĘ XXX ZAMAZANE PRZEZ CENZURĘ XXXX ZAMAZANE PRZEZ CENZURĘ XXX Mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz. Pozdrawiam Ciebie i Frau Elenę. Sieg heil!
Aba się gotuje
W n a s t ę p n y c h t y g o d n i a c h madame Manec zachowuje się bardzo serdecznie, w większość poranków chodzi z Marie-Laure na plażę, zabiera ją na targ. Ale kiedy pyta uprzejmie ją i Étienne’a, jak się czują, wydaje się nieobecna; pozdrawia ich jak nieznajomych. Często znika na pół dnia.
Popołudnia Marie-Laure stają się dłuższe, bardziej samotne. Pewnego wieczoru siedzi przy stole w kuchni, a stryjeczny dziadek czyta na głos:
Żywotność jaj ślimaków jest niewiarygodna […] Widzieliśmy pewne gatunki zamarznięte w bryłach lodu, które zaczynały normalnie funkcjonować pod wpływem ciepła9.
Étienne milknie.
– Powinniśmy przygotować kolację. Wygląda na to, że madame nie wróci dziś wieczorem.
Żadne z nich się nie porusza. Étienne czyta kolejną stronę.
Trzymano je latami w pojemnikach aptecznych, a jednak ożywają pod wpływem wilgoci i zaczynają się poruszać równie sprawnie jak poprzednio […] Muszla może być pęknięta, nawet częściowo usunięta, a jednak po pewnym czasie uszkodzone fragmenty zostają naprawione dzięki wydzielaniu substancji wapnistej w miejscach pęknięć10.
– A więc jeszcze nie wszystko stracone! – mówi Étienne i parska śmiechem, a Marie-Laure przypomina sobie, że stryjeczny dziadek nie zawsze był taki lękliwy, że przed wybuchem wojny prowadził normalne życie, że był kiedyś młodym człowiekiem, który obracał się wśród ludzi i kochał świat podobnie jak ona.
W końcu do kuchni wchodzi madame Manec i zamyka za sobą drzwi na klucz. Étienne wita ją dość chłodnym tonem; po chwili madame odwzajemnia powitanie. Gdzieś w mieście Niemcy ładują broń lub piją koniak, a historia zmienia się w koszmar, z którego Marie-Laure rozpaczliwie chciałaby się obudzić.
Madame Manec zdejmuje rondel z wieszaka na ścianie i napełnia go wodą. Sądząc po dźwięku, kroi ziemniaki; słychać uderzenia noża w drewnianą deskę.
– Pomogę pani, madame – mówi Étienne. – Jest pani zmęczona.
Ale nie wstaje, a madame Manec w dalszym ciągu szatkuje ziemniaki. Po chwili Marie-Laure słyszy, że madame Manec zgarnia je do wody grzbietem noża. Napięcie w pokoju sprawia, że Marie-Laure kręci się w głowie, jakby odczuwała wirowanie Ziemi wokół własnej osi.
– Zatopiła dziś pani jakieś U-Booty? – mruczy Étienne. – Wysadziła kilka niemieckich czołgów?
Madame Manec gwałtownie otwiera drzwiczki pojemnika na lód. Marie-Laure słyszy odgłosy grzebania w szufladzie. Trzask zapalanej zapałki, dym z papierosa. Wkrótce potem staje przed nią miska z niedogotowanymi ziemniakami. Szuka na blacie stołu widelca, ale go nie znajduje.
– Wie pan, Étienne, co się dzieje, kiedy wrzucimy żabę do garnka z gotującą się wodą? – pyta madame Manec z drugiej strony kuchni.
– Na pewno nam pani powie.
– Wyskakuje z wody. A wie pan, co się dzieje, gdy wkładamy żabę do garnka z zimną wodą, a potem powoli doprowadzamy ją do wrzenia? Wie pan, co się wtedy dzieje?
Marie-Laure czeka. Ziemniaki parują.
– Żaba się gotuje – mówi madame Manec.
Rozkazy
J e d e n a s t o l a t e k w g a l o w y m m u n d u r z e wzywa Wernera do gabinetu komendanta. Werner czeka na drewnianej ławie, czując narastającą powoli panikę. Muszą coś podejrzewać. Może odkryli jakiś fakt na temat jego pochodzenia, o którym nic nie wie, coś kompromitującego? Przypomina sobie młodszego kaprala, który przyszedł do domu dziecka, by odprowadzić go do domu Herr Siedlera: jest pewny, że funkcjonariusze Rzeszy potrafią widzieć przez mury, przez skórę, zajrzeć w głąb duszy każdego poddanego.
Po kilku godzinach Werner zostaje wezwany do gabinetu. Siedzi w nim zastępca komendanta; odkłada długopis i spogląda nad biurkiem, jakby Werner stanowił jeden z niezliczonych trywialnych problemów, które należy rozwiązać.
– Doszło do naszej wiadomości, kadecie, że w aktach błędnie podano wasz wiek.
– Panie komendancie?
– Macie osiemnaście lat, a nie szesnaście, jak utrzymywaliście.
Werner jest zdumiony. Absurdalność tego twierdzenia wydaje się oczywista: jest niższy od większości czternastolatków.
– Uwagę na tę nieścisłość zwrócił nasz dawny wykładowca nauk technicznych, doktor Hauptmann. Podjął starania, by wysłano was do specjalnej jednostki technicznej Wehrmachtu.
– Jednostki technicznej, panie komendancie?
– Wstąpiliście do szkoły, stosując podstęp. – Zastępca komendanta mówi miękkim, zadowolonym głosem; ma cofnięty podbródek.
Za oknem orkiestra szkolna ćwiczy marsz triumfalny. Werner obserwuje chłopca o nordyckim wyglądzie uginającego się pod ciężarem tuby.
– Komendant chciał podjąć kroki dyscyplinarne, ale doktor Hauptmann zasugerował, że chętnie wykorzystacie swoje umiejętności dla dobra Rzeszy. – Zastępca wyjmuje zza biurka złożony mundur: jasnoszary, z orłem na piersi i Litzen na kołnierzu. Później czarno-zielony hełm bojowy, wyraźnie za obszerny.
Orkiestra gra fanfary, po czym milknie. Kapelmistrz wykrzykuje nazwiska.
– Macie wielkie szczęście, kadecie. Służba w wojsku to zaszczyt.
– Kiedy, panie komendancie?
– Otrzymacie instrukcje w ciągu dwóch tygodni. To wszystko.
Zapalenie płuc
W y b r z e ż e a t a k u j e b r e t o ń s k a w i o s n a i gigantyczne masy wilgoci. Mgła nad morzem, mgła na ulicach, mgła w umyśle. Madame Manec zaczyna źle się czuć. Kiedy Marie-Laure przykłada dłoń do jej mostka, ma wrażenie, że bije od niego gorąco, jakby madame gotowała się w środku. Kobieta ciężko dyszy, a potem przeraźliwie kaszle.
– Patrzę na sardynki, termity i kruki… – mruczy.
Étienne wzywa lekarza, który zaleca odpoczynek, aspirynę i aromatyczne kandyzowane owoce. Marie-Laure siedzi przy madame w najgorszych chwilach, dziwnych godzinach, gdy ręce starej kobiety stają się lodowato zimne, a ona sama zaczyna mówić, że panuje nad światem. Ma władzę nad wszystkim, tylko nikt o tym nie wie. Mówi, że ponosi odpowiedzialność za każdą najdrobniejszą rzecz, za każdy liść spadający z każdego drzewa, za każdą falę rozbijającą się na plaży, za każdą wędrującą mrówkę. Twierdzi, że to wszystko jest straszliwym brzemieniem.
Marie-Laure słyszy wodę w głosie madame: atole, archipelagi, laguny i fiordy.
Étienne okazuje się dobrą pielęgniarką. Zimne okłady, rosół, od czasu do czasu strona Pasteura lub Rousseau. Przebacza jej wszystkie grzechy, przeszłe i teraźniejsze. Owija madame kołdrami, ale w końcu wstrząsają nią tak straszliwe dreszcze, że przykrywa ją ciężkim dywanem z podłogi.
Najdroższa Marie-Laure!
Przyszły Twoje paczki, dwie, wysłane w odstępie miesiąca. Radość to za słabe słowo, by opisać moje uczucia. Pozwolili mi zatrzymać szczoteczkę do zębów, ale nie papier, w który była zawinięta. I nie mydło. Jaka szkoda, że nie pozwalają nam używać mydła! Powiedzieli, że przeniosą nas do fabryki czekolady, ale okazało się, że to karton. Od rana do wieczora produkujemy karton. Co robią z taką masą kartonu?
Przez całe życie, Marie-Laure, nosiłem w kieszeni klucze. Teraz, kiedy rankiem po nas przychodzą, słyszę ich brzęk, a gdy wkładam rękę do kieszeni, okazuje się pusta.
W nocy śni mi się, że jestem w muzeum.
Pamiętasz swoje urodziny? Kiedy się budziłaś, na stole zawsze stały dwie rzeczy. Przykro mi, że wszystko tak się potoczyło. Jeśli kiedykolwiek zechcesz zrozumieć, zajrzyj do domu Étienne’a, do środka. Wiem, że postąpisz słusznie. Chociaż żałuję, że podarunek nie jest lepszy.
Mój anioł wyjeżdża, więc spróbuję przekazać Ci ten list. Nie martwię się o Ciebie, bo wiem, że jesteś bardzo inteligentna i że nie narażasz się na niebezpieczeństwa. Ja też jestem bezpieczny, więc nie powinnaś się martwić. Podziękuj Étienne’owi za przeczytanie tego listu. Podziękuj w głębi serca odważnemu człowiekowi, który weźmie ode mnie ten list i zawiezie go do Was.
Twój tata
Kuracja
L e k a r z v o n R u m p l a t w i e r d z i, że naukowcy prowadzą fascynujące badania nad pochodnymi gazu musztardowego. Studiują właściwości przeciwnowotworowe wielu substancji chemicznych. Rokowanie się poprawia: u chorych poddanych eksperymentom zaobserwowano zmniejszenie się chłoniaków. Ale zastrzyki sprawiają, że von Rumpel jest osłabiony i ma zawroty głowy. W następnych dniach ledwo może się uczesać albo zmusić palce do zapięcia płaszcza. Umysł również płata figle: sierżant wchodzi do pokoju i zapomina, po co przyszedł. Patrzy na przełożonego i nie pamięta, co ten przed chwilą powiedział. Warkot przejeżdżających samochodów działa mu na nerwy, jakby ktoś je drapał zębami widelca.
Dziś owija się kocami hotelowymi, zamawia zupę i otwiera przesyłkę z Wiednia. Bibliotekarka podobna do brązowej myszy przysłała wybrane fragmenty Taverniera, Streetera, a nawet – zdumiewające – wykonane przez kalkę kopie Gemmarum et lapidum historia de Boodta z 1604 roku, w całości po łacinie. Wszystko, co znalazła na temat Morza Ognia. Łącznie dziewięć rozdziałów.
Skupienie się na tekście wymaga ogromnego wysiłku. Bogini Ziemi zakochała się w Bogu Morza. Książę wyzdrowiał mimo ciężkich ran i władał otoczony świetlistą aureolą. Von Rumpel zamyka oczy i wyobraża sobie rudowłosą boginię kroczącą podziemnymi tunelami, zostawiającą za sobą krople ognia. Słyszy głos kapłana, któremu wyrwano język: Właściciel kamienia będzie żył wiecznie. Słyszy głos swojego ojca: Traktuj przeszkody jako okazje, Reinholdzie. Niechaj będą dla ciebie źródłem inspiracji.
Niebo
P o k i l k u t y g o d n i a c h madame Manec zaczyna wracać do zdrowia. Obiecuje Étienne’owi, że będzie pamiętać, ile ma lat, że przestanie wszystkim się zajmować i zaniecha prywatnej wojny z Niemcami. Któregoś dnia na początku lipca, prawie dwa lata po napaści Niemiec na Francję, madame i Marie-Laure idą przez porośnięte dziką marchwią pole na wschód od Saint-Malo. Madame Manec powiedziała Étienne’owi, że zamierzają sprawdzić, czy na rynku w Saint-Servan można dostać truskawki, ale Marie-Laure jest pewna, że kiedy zatrzymały się po drodze, by pozdrowić jakąś kobietę, madame upuściła na ziemię kopertę i podniosła inną.
Na propozycję staruszki kładą się na łące. Marie-Laure słucha pszczół krążących wśród kwiatów i usiłuje sobie wyobrazić ich wędrówki. Étienne mówił, że każda robotnica podąża za zapachami, szuka widocznych w ultrafiolecie wzorów na kwiatach, wypełnia drobinkami pyłku koszyczki na tylnych nogach, a potem leci do domu, ciężka, upojona nektarem.
Skąd maleńkie pszczoły wiedzą, jakie role powinny odgrywać?
Madame Manec zdejmuje buty, zapala papierosa i mruczy z zadowoleniem. Brzęczą owady: osy, bzykowate, przelatująca ważka – Étienne nauczył Marie-Laure rozróżniać je po dźwięku.
– Co to jest roneo, madame?
– Urządzenie pozwalające drukować ulotki.
– Co ma wspólnego roneo z kobietą, którą spotkałyśmy?
– Nie powinnaś się tym przejmować, moja droga.
Rżą konie, od morza wieje łagodny, chłodny wiatr pełen zapachów.
– Madame, jak ja właściwie wyglądam?
– Masz tysiące piegów.
– Tata mówił, że są jak gwiazdy na niebie. Jak jabłka na jabłoni.
– To małe brązowe kropeczki, dziecko. Tysiące małych brązowych kropeczek.
– To brzmi, jakby były brzydkie.
– Na tobie wyglądają pięknie.
– Myśli pani, madame, że w niebie zobaczymy Boga? Staniemy z nim twarzą w twarz?
– Możliwe.
– A jeśli ktoś jest niewidomy?
– Sądzę, że jeśli Bóg chce, byśmy go zobaczyli, tak się stanie.
– Stryj Étienne mówi, że niebo to bajeczka dla dzieci. Twierdzi, że ludzie latają samolotami dziesięć kilometrów nad ziemią i nie widzieli Królestwa Niebieskiego. Żadnych bram, żadnych aniołów.
Madame Manec kaszle ochryple, co sprawia, że Marie-Laure przeszywa dreszcz strachu.
– Myślisz o swoim ojcu – odzywa się w końcu. – Musisz wierzyć, że wróci.
– Wiara pani wystarcza, madame? Nigdy nie chce pani mieć dowodów?
Staruszka kładzie rękę na czole Marie-Laure. Twardą rękę, która kiedyś kojarzyła się jej z dłonią ogrodnika albo geologa.
– Nigdy nie wolno przestać wierzyć. To najważniejsze.
Wokół chwieją się łodygi marchwi, pszczoły spokojnie zbierają pyłek. Gdyby tylko życie przypominało powieść Juliusza Verne’a, myśli Marie-Laure, i w którymś momencie można by przerzucić stronice i dowiedzieć się, co będzie dalej.
– Madame?
– Tak, Marie?
– Co je się w niebie, jak pani myśli?
– Nie jestem pewna, czy w niebie trzeba coś jeść.
– Żyć bez jedzenia?! Na pewno byłaby pani niezadowolona, prawda?
Marie-Laure się spodziewała, że madame Manec się roześmieje. Ona jednak tylko oddycha powoli. Nic nie mówi.
– Obraziłam panią, madame?
– Nie, dziecko.
– Grozi nam niebezpieczeństwo?
– Nie większe niż każdego innego dnia.
Trawy się kołyszą, falują. Rżą konie.
– Kiedy się nad tym zastanawiam, moja droga, myślę, że niebo wygląda bardzo podobnie jak ta łąka – mówi prawie szeptem madame Manec.
Frederick
W e r n e r w y d a j e r e s z t k ę p i e n i ę d z y na bilet do metra. Popołudnie jest dość jasne, ale odnosi się wrażenie, że Berlin nie przyjmuje światła słonecznego, jakby od ostatniej wizyty Wernera budynki stały się bardziej ponure, brudne i poplamione. Choć może tak naprawdę zmieniły się tylko oglądające je oczy.
Werner nie dzwoni natychmiast do drzwi, lecz trzy razy okrąża budynek. Wszystkie okna są ciemne; nie można się zorientować, czy w mieszkaniach zgaszono światło, czy to efekt zaciemnienia. Obchodząc budynek, mija wystawę sklepową wypełnioną rozebranymi manekinami i chociaż za każdym razem wie, że to tylko złudzenie, mimo woli wyobraża je sobie jako trupy wiszące na drutach kolczastych.
W końcu dzwoni do mieszkania numer 2. Nikt nie odpowiada. Po chwili zauważa na tabliczkach z nazwiskami, że rodzice Fredericka nie mieszkają już pod numerem 2. Ich nazwisko znajduje się przy numerze 4.
Dzwoni. Rozlega się brzęczyk otwieranych drzwi.
Winda jest zepsuta, więc Werner wspina się po schodach.
Drzwi się otwierają. Fanni. Ponura twarz i obwisła skóra pod pachami. Spogląda na Wernera zaszczutym wzrokiem, gdy z pokoju obok wychodzi matka Fredericka. Ma na sobie strój tenisowy.
– Ależ, Wernerze…
Zamyśla się na chwilę, otoczona opływowymi meblami, których część przykrywają wełniane koce. Czy go wini? Czy uważa, że Werner ponosi część odpowiedzialności za to, co się stało? A może rzeczywiście ponosi? Lecz nagle matka Fredericka budzi się ze snu na jawie i całuje gościa w oba policzki. Jej dolna warga drży lekko, jakby pojawienie się kolegi syna uniemożliwiało jej obronę przed cieniami, które ją prześladują.
– Nie pozna cię. Nie próbuj mu przypominać. Tylko wytrącisz go z równowagi. Ale skoro tu jesteś, to już coś. Za chwilę wychodzę, przykro mi, że nie mogę zostać. Wprowadź go, Fanni…
Służąca wchodzi z Wernerem do wspaniałego salonu z gipsowymi plafonami na suficie i ścianami pomalowanymi na delikatny bladoniebieski kolor. Nie powieszono jeszcze obrazów; półki są ciągle puste, a na podłodze stoją otwarte kartonowe pudła. Frederick siedzi w tylnej części pomieszczenia przy stole ze szklanym blatem; zarówno on, jak i stół wydają się mali wśród rozrzuconych rzeczy. Włosy ma zaczesane na bok, luźna bawełniana koszula wybrzusza się między ramionami, a kołnierzyk jest przekrzywiony. Nie podnosi oczu, by spojrzeć na gościa.
Nosi te same okulary w czarnych oprawkach. Ktoś go karmił; na szklanym blacie stołu leży łyżka, a do policzków Fredericka przylepiły się krople owsianki. Pokrywają także wełnianą podstawkę na talerz z wizerunkami szczęśliwych, rumianych dzieci w drewnianych chodakach. Werner nie może na nie patrzeć.
Fanni zgina się, wsuwa do ust Fredericka trzy łyżki owsianki, po czym wyciera mu podbródek, zwija podstawkę i przez uchylne drzwi wychodzi do sąsiedniego pomieszczenia, prawdopodobnie kuchni. Werner stoi z rękami skrzyżowanymi na brzuchu.
Rok, nawet więcej. Werner zdaje sobie sprawę, że Frederick musi się teraz golić. Albo ktoś go goli.
– Cześć, Fredericku!
Frederick odwraca głowę i spogląda przez brudne okulary w stronę Wernera.
– Jestem Werner. Twoja mama mówiła, że możesz nie pamiętać. Przyjaźniliśmy się w szkole.
Frederick patrzy nie tyle na Wernera, ile przez niego. Na stole leży stos arkuszy; na pierwszym widać niezgrabnie nabazgraną spiralę.
– To twój rysunek? – Werner bierze do ręki arkusz z wierzchu. Pod spodem znajduje się kolejna spirala, potem jeszcze jedna, razem trzydzieści lub czterdzieści spiral, każda zajmująca cały arkusz, każda narysowana w ten sam niezgrabny sposób. Frederick opiera brodę na piersi, może kiwa głową. Werner rozgląda się po pokoju: kufer, pojemnik na pościel, bladobłękitne ściany i śnieżnobiała lamperia.
Przez wysokie okna balkonowe wpada popołudniowe światło, powietrze ma smak płynu do polerowania sreber. Mieszkanie na czwartym piętrze jest rzeczywiście ładniejsze od poprzedniego, usytuowanego na drugim – sufity są wyższe, ozdobione plafonami przedstawiającymi owoce, kwiaty, liście bananowców.
Frederick rozchyla wargi, widać jego górne zęby, na podbródku wisi nić śliny, która dotyka papieru. Werner nie jest w stanie tego znieść ani chwili dłużej i woła służącą. W uchylnych drzwiach pojawia się głowa Fanni.
– Gdzie są te książki? – pyta Werner. – O ptakach, w złotych pokrowcach?
– Chyba nigdy nie mieliśmy takich książek.
– Przecież…
Fanni kręci w milczeniu głową i wyciera palce o fartuch. Werner zaczyna otwierać kartonowe pudła i zaglądać do środka.
– Muszą tu gdzieś być…
Frederick rysuje nową spiralę na pustej kartce.
– Może tutaj?
Fanni staje obok Wernera, chwyta go za nadgarstek i nie pozwala unieść klapy drewnianej skrzyni.
– Chyba nigdy nie mieliśmy takich książek – powtarza.
Werner czuje swędzenie całego ciała. Za wielkimi oknami kołyszą się lipy. Zaczyna zapadać zmrok. Dwie przecznice dalej na budynku wisi zgaszony neon: Berlin pali papierosy marki Juno.
Fanni wycofała się do kuchni.
Werner patrzy, jak Frederick, trzymając ołówek w zaciśniętej pięści, rysuje następną prymitywną spiralę.
– Opuszczam Schulpfortę, Fredericku. Zmienili mi datę urodzenia i wysyłają mnie na front.
Frederick unosi ołówek, patrzy na rysunek, po czym znów zaczyna mazać na kartce.
– Za niespełna tydzień.
Frederick porusza wargami, jakby sprawdzał smak powietrza.
– Ładnie wyglądasz – mówi. Nie patrzy na Wernera, a jego słowa przypominają jęki. – Wyglądasz ładnie, bardzo ładnie, mamo.
– Nie jestem twoją mamą! – syczy Werner. – Daj spokój!
Wyraz twarzy Fredericka jest zupełnie niewinny. Gdzieś w kuchni nasłuchuje służąca. Nie rozlegają się żadne inne dźwięki, nie słychać warkotu aut ani samolotów, nie turkocą pociągi, nie grają radia, w windzie nie brzęczy łańcuchami duch Frau Schwartzenberger. Nikt nie nuci, nie śpiewa, nie furkocą jedwabne sztandary, nie grają orkiestry ani trąbki, nie ma matki, ojca ani komendanta dotykającego lepkimi palcami pleców Wernera. Miasto wydaje się absolutnie nieme, jakby wszyscy wytężali słuch, czekali na czyjąś pomyłkę.
Werner spogląda na błękitne ściany i myśli o Ptakach Ameryki, o ślepowronie żółtoczelnym, cytrynce czarnouzdej, tanagrze czerwonej, pirandze szkarłatnej, kolejnych pięknych ptakach, a tymczasem wzrok Fredericka ugrzązł w jakiejś straszliwej strefie pośredniej: jego oczy przypominają stęchłe bajora i Werner nie może się zmusić, by w nie spojrzeć.
Nawrót choroby
P o d k o n i e c c z e r w c a 1 9 4 2 r o k u, po raz pierwszy od zapalenia płuc, madame Manec nie krząta się rano w kuchni, gdy Marie-Laure się budzi. Czyżby poszła na targ? Marie-Laure stuka do drzwi sypialni staruszki, liczy uderzenia własnego serca, aż dochodzi do stu. Otwiera tylne drzwi, rozgląda się po zaułku i zaczyna nawoływać. Piękny, ciepły świt w czerwcu. Gołębie i koty. Ochrypły śmiech w niedalekim oknie.
– Madame? – Serce Marie-Laure bije szybciej. Znowu puka do drzwi sypialni. – Madame?
Kiedy wchodzi do środka, najpierw słyszy grzechot. Jakby leniwy prąd morski poruszał w płucach starej kobiety drobnymi kamykami. Łóżko otacza kwaśny odór potu i moczu. Marie-Laure dotyka dłońmi twarzy madame; policzek starej kobiety okazuje się tak gorący, że palce odruchowo cofają się jak oparzone.
Wspina się na piętro, potyka się, woła:
– Stryju! Stryju!
W wyobraźni Marie-Laure kamienicę ogarnia pożar, z dachu buchają kłęby dymu, ściany liżą płomienie.
Étienne przyklęka na kościstych kolanach obok madame, po czym biegnie do telefonu i wypowiada kilka słów. Wraca truchtem do łóżka. W ciągu następnej godziny kuchnia wypełnia się kobietami: pojawiają się madame Ruelle, madame Fontineau, madame Hébrard. Na parterze jest pełno ludzi, Marie-Laure chodzi po schodach w górę i w dół, w górę i w dół, jakby krążyła wewnątrz gigantycznej muszli ślimaka. Przychodzi i odchodzi lekarz, od czasu do czasu kobiety kładą kościste dłonie na ramionach dziewczynki, a dokładnie o drugiej, przy dźwiękach dzwonów katedry, lekarz wraca z jakimś mężczyzną, który mówi tylko: „Dzień dobry!”. Pachnie ziemią i koniczyną, wynosi madame Manec na ulicę jak worek prosa i kładzie na wozie ciągniętym przez konia. Powoli cichnie stukot końskich kopyt, lekarz zdejmuje z łóżka prześcieradła, a Marie-Laure słyszy, jak Étienne szepce w rogu kuchni:
– Madame nie żyje, madame nie żyje…
Sześć
Sierpnia 1944
Ktoś w domu
O b e c n o ś ć, p o w i e w. Marie-Laure skupia wszystkie zmysły na wejściu do domu dwa piętra niżej. Westchnienie zamykanej bramy od ulicy, a później drzwi frontowych.
W jej głowie rozlega się głos ojca: Brama zamknęła się przed drzwiami, nie po nich. Co oznacza, że ktoś najpierw zamknął bramę, a potem drzwi. Wszedł do domu.
Marie-Laure czuje, że jeżą jej się włosy na głowie.
Étienne nacisnąłby guzik dzwonka. Étienne już by cię zawołał.
Kroki w sieni. Buty miażdżące odłamki naczyń.
To nie Étienne.
Lęk jest przeszywający, prawie nie do zniesienia. Marie-Laure próbuje się uspokoić, skoncentrować na obrazie płomyka świecy płonącego w jej klatce piersiowej, ślimaka zamkniętego w zwojach muszli, ale mocno bije jej serce, a w kręgosłupie pulsuje strach. Nagle zaczyna się zastanawiać, czy normalnie widzący człowiek znajdujący się w sieni może spojrzeć w górę kręconej klatki schodowej i zauważyć ją na drugim piętrze. Przypomina sobie słowa stryjecznego dziadka, że powinni uważać na szabrowników. Marie-Laure słyszy niewyraźne szelesty i wyobraża sobie, że wbiega do pełnej pajęczyn łazienki na drugim piętrze i rzuca się z okna.
Kroki w sieni. Odgłos kopniętego naczynia przesuwającego się po podłodze. Strażak, sąsiad, niemiecki żołnierz szukający jedzenia?
Strażak zawołałby, żeby sprawdzić, czy w domu jest ktoś żywy, ma chérie. Musisz coś zrobić. Musisz się ukryć.
Kroki zmierzają w stronę pokoju madame Manec. Są powolne, może jest ciemno? Czy zapadła noc?
Serce uderza cztery, pięć, sześć razy, a może milion? Marie-Laure ma laskę, płaszcz Étienne’a, dwie puszki, nóż, cegłę. Model kamienicy w kieszeni sukienki. W środku jest kamień. Na końcu korytarza stoi wanna pełna wody.
Ruszaj. Idź.
Po posadzce kuchni toczy się z brzękiem garnek albo patelnia, która prawdopodobnie spadła ze ściany w czasie bombardowania. Intruz wychodzi z kuchni. Wraca do sieni. Stój, ma chérie. Teraz stój.
Marie-Laure czeka. Prawą dłonią odszukuje poręcz. Nieznajomy jest u podnóża schodów. Marie-Laure omal nie zaczyna krzyczeć. Ale kiedy słyszy odgłos stawiania stopy na pierwszym stopniu, zauważa, że rytm kroków jest nierówny. Jeden krok, pauza, dwa kroki, pauza. Jeden krok, pauza, dwa kroki, pauza. Już słyszała te dźwięki. Tak chodzi kulejący niemiecki starszy sierżant o martwym głosie.
Idź.
Marie-Laure stara się stąpać jak najostrożniej. Cieszy się teraz, że nie ma butów. Tak mocno bije jej serce, że jest pewna, iż usłyszy je mężczyzna znajdujący się na dole.
Wchodzi na trzecie piętro. Każdy krok to szept. Czwarte piętro. Na piątym przystaje pod żyrandolem i nasłuchuje. Niemiec pokonuje kolejne trzy lub cztery stopnie, po czym zatrzymuje się na chwilę, dysząc astmatycznie. Znowu rusza. Pod jego stopą skrzypi drewniany stopień; Marie-Laure ma wrażenie, że to jęk rozdeptanego zwierzęcia.
Niemiec przystaje; Marie-Laure przypuszcza, że dotarł na drugie piętro. Przed chwilą tam siedziała. Deski podłogi koło stolika telefonicznego na pewno są jeszcze ciepłe, w powietrzu rozpływa się jej oddech.
Dokąd uciec?
Ukryj się.
Po lewej stronie znajduje się dawny pokój dziadka. Po prawej niewielka sypialnia Marie-Laure z oknem o wybitych szybach. Na wprost jest toaleta. Wszędzie w dalszym ciągu czuć lekki zapach dymu.
Niemiec idzie korytarzem. Jeden krok, pauza, dwa kroki, pauza. Jeden krok, pauza, dwa kroki, pauza. Sapie. Znowu się wspina.
Jeśli mnie dotknie, wydrapię mu oczy, myśli Marie-Laure.
Otwiera drzwi do sypialni dziadka i przystaje. Piętro niżej intruz znowu się zatrzymuje. Czy ją usłyszał? Czy wspina się ciszej? Na dworze czeka mnóstwo kryjówek – ogrody pełne jasnozielonego wiatru, królestwa żywopłotów, głębokie jeziora leśnego cienia, gdzie fruwają motyle, myśląc tylko o nektarze. Marie-Laure nie może tam dotrzeć.
Na końcu pokoju Henriego znajduje ogromną szafę, otwiera drzwi z dwoma lustrami, rozsuwa stare koszule wiszące w środku, po czym uchyla ukryte drzwiczki zbudowane z tyłu przez Étienne’a. Wciska się do maleńkiej klitki, skąd można wejść po drabinie na poddasze. Później wyciąga rękę, odnajduje drzwi szafy i je zamyka.
Chroń mnie teraz, kamieniu, jeśli potrafisz chronić ludzi.
Cicho! – odzywa się głos ojca. Nie hałasuj.
Jedną ręką odnajduje uchwyt zamontowany z tyłu na sekretnych drzwiczkach. Zamyka je powoli, centymetr po centymetrze, aż słyszy szczęknięcie zatrzasku, a później nabiera powietrza w płuca i jak najdłużej wstrzymuje oddech.
Mierć Waltera Bernda
B e r n d p r z e z g o d z i n ę m a m r o t a ł bez sensu. Kiedy umilkł, Volkheimer powiedział:
– Boże, zmiłuj się nad swoim sługą.
Ale teraz Bernd siada i prosi o światło. Poją go resztką wody z pierwszej manierki. Werner patrzy, jak jej strumyczek spływa mu po brodzie i kapie na ziemię.
Bernd siedzi w słabym świetle latarki. Spogląda na Volkheimera i Wernera.
– W zeszłym roku odwiedziłem ojca podczas urlopu – mówi. – Był stary, stary przez całe moje życie. Ale wtedy wydawał się wyjątkowo stary. Przejście przez kuchnię zajęło mu mnóstwo czasu. Trzymał w ręku paczkę ciasteczek, niewielkich ciasteczek z migdałami. Położył ją na ukos na talerzu. Żaden z nas nie zjadł ani jednego. „Nie musisz zostawać – powiedział. – Chciałbym, żebyś został, ale rób, co chcesz. Możesz odjechać ze swoimi przyjaciółmi, jeśli masz ochotę”. Stale to powtarzał.
Volkheimer wyłącza światło, a Werner dostrzega w mroku coś przerażającego, przed czym należy się bronić.
– Zostawiłem go – mówi Bernd. – Zszedłem na dół schodami i znalazłem się na ulicy. Nie miałem dokąd iść. Nikogo nie znałem. Nie miałem przyjaciół w tym mieście. Przez cały dzień jechałem różnymi cholernymi pociągami, żeby zobaczyć się z ojcem. Ale odszedłem, tak po prostu.
Milknie. Volkheimer kładzie go na podłodze, przykrywa kocem Wernera i wkrótce potem Bernd umiera.
Werner zajmuje się radiem. Może robi to dla Jutty, jak sugerował Volkheimer, a może po to, by zapomnieć, że Volkheimer zaniósł Bernda w kąt piwnicy, potem zaś ułożył cegły na jego rękach, piersi i twarzy. Werner trzyma w ustach latarkę i zbiera wszystkie niezbędne rzeczy: niewielki młotek, trzy słoiki ze śrubami, przewód o średnicy 0,8 milimetra i uszkodzoną lampę stołową. W rozbitej szufladzie szafki jakimś cudem odkrywa jedenastowoltowy akumulator cynkowo-węglowy z czarnym kotem namalowanym na boku. Amerykański, reklamowany sloganem o kocie, który potrafi się narodzić dziewięć razy. Werner ze zdumieniem patrzy na urządzenie w mdłym, żółtawym świetle. Sprawdza końcówki. Ciągle mnóstwo energii. Kiedy wyczerpie się bateria latarki, będę mógł wykorzystać akumulator, myśli.
Podnosi przewrócony stół i ustawia go prosto. Umieszcza na blacie zmiażdżony odbiornik. Jeszcze nie wierzy, że coś z tego wyjdzie, ale przynajmniej może zająć czymś umysł, ma problem do rozwiązania. Poprawia latarkę Volkheimera, którą trzyma w zębach. Stara się nie myśleć o głodzie i pragnieniu, pustce w lewym uchu, Berndzie w kącie, Austriakach na górze, Fredericku, Frau Elenie, Jutcie, czymkolwiek.
Antena. Strojenie. Kondensator. Kiedy pracuje, jest prawie spokojny, wyciszony. To akt pamięci.