Лекции.Орг


Поиск:




Категории:

Астрономия
Биология
География
Другие языки
Интернет
Информатика
История
Культура
Литература
Логика
Математика
Медицина
Механика
Охрана труда
Педагогика
Политика
Право
Психология
Религия
Риторика
Социология
Спорт
Строительство
Технология
Транспорт
Физика
Философия
Финансы
Химия
Экология
Экономика
Электроника

 

 

 

 


SzkoŁa magii I czarodziejstwa 3 страница




- Zjeżdżaj - rozkazał, uderzając Harry’ego w żebra. Harry, zaskoczony, upadł na betonową posadzkę. To, co wydarzyło się w następnej chwili, stało się tak szybko, że nikt nie zauważył, jak w jednej sekundzie Pierś i Dudley wlepiali nosy w szybę, w następnej odskoczyli do tyłu, wrzeszcząc z przerażenia.

Harry usiadł i aż go zatkało: przednia szyba zniknęła. Wielki wąż odwinął się błyskawicznie i ześliznął na posadz­kę. Wszyscy obecni w terrarium zaczęli krzyczeć i tłoczyć się do wyjść.

Harry mógłby przysiąc, że kiedy wąż prześlizgiwał się obok niego, usłyszał syczący głos:

- Brazylio, przybywam... Graciasss, amigo. Opiekun terrarium był w stanie silnego szoku.

- Ale ta szyba - powtarzał w kółko. - Gdzie się podziała szyba?

Dyrektor zoo osobiście nalał ciotce Petunii filiżankę mocnej, słodkiej herbaty, przepraszając ją nieustannie. Pierś i Dudley coś bełkotali. Harry był pewny, że wąż, przesuwając się obok nich po podłodze, tylko żartobliwie chapnął ich w pięty, ale zanim doszli do samochodu, Dudley opowiadał, że niewiele brakowało, a straciłby nogę, podczas gdy Pierś przysięgał, że wąż owinął się wokół niego, chcąc go zmiażdżyć. Najgorsze było jednak to, że kiedy Pierś trochę się uspokoił, powiedział:

- Harry akurat z nim rozmawiał. Prawda, Harry?

Wuj Vernon odczekał, aż Pierś znajdzie się bezpiecznie w swoim domu, po czym zabrał się za Harry’ego. Był tak wściekły, że ledwo mógł mówić. Udało mu się tylko wybeł­kotać:

- Precz... do komórki... siedzieć tam... bez jedzenia - po czym opadł na fotel. Ciotka Petunia musiała mu natychmiast podać dużą brandy.

Harry leżał w swojej ciemnej komórce, żałując, że nie ma zegarka. Nie miał pojęcia, która może być godzina, i nie wiedział, czy Dursleyowie już zasnęli. Dopóki nie zasnęli, nie mógł ryzykować wymknięcia się do kuchni po coś do zjedzenia.

Mieszkał u Dursleyów już prawie dziesięć lat, dziesięć żałosnych lat od czasu, gdy był niemowlęciem, a jego rodzi­ce zginęli w wypadku. Nie pamiętał, czy był wtedy z nimi w tym samochodzie. Czasami, kiedy wytężał pamięć podczas długich godzin spędzanych w ciemnej komórce, miewał dziwną wizję: oślepiający błysk zielonego światła i palący ból w czole. Przypuszczał, że mogło to być wspomnienie tego wypadku, nie potrafił sobie jednak wyobrazić, skąd pochodziło zielone światło. Nie pamiętał też w ogóle swoich rodziców. Ciotka i wuj nigdy o nich nie mówili, a jemu nie wolno było zadawać pytań. W domu nie było ani jednej ich fotografii.

Kiedy był młodszy, wciąż marzył o jakimś nieznanym krewnym, który przybędzie i zabierze go z tego domu, ale nigdy nic takiego się nie wydarzyło; Dursleyowie byli jego jedyną rodziną. Czasami jednak myślał (albo raczej miał nadzieję), że znają go niektórzy spotykani na ulicy obcy ludzie. Sami byli bardzo dziwni, to fakt. Kiedyś ukłonił mu się jakiś człowieczyna w fioletowym kapeluszu, kiedy Harry towarzyszył ciotce Petunii i Dudleyowi na zakupach. Ciotka Petunia zapytała Harry’ego ze złością, czy zna tego człowie­ka, a potem wygoniła ich ze sklepu, choć niczego jeszcze nie kupiła. Innym razem pomachała mu wesoło z autobusu jakaś dziwaczna kobieta ubrana na zielono. Raz jakiś łysy facet w długiej purpurowej pelerynie uścisnął mu rękę na ulicy, po czym oddalił się bez słowa. Najdziwniejsze było to, że ci wszyscy ludzie zdawali się znikać, gdy tylko Harry próbował im się lepiej przyjrzeć.

W szkole Harry nie miał przyjaciół. Wszyscy wiedzieli, że banda Dudleya poluje na tego dziwoląga Harry’ego Pottera, w tych jego workowatych spodniach i z połamanymi okularami, a bandzie Dudleya nikt nie chciał się narażać.


ROZDZIAŁ TRZECI

Listy od nikogo

Za ucieczkę brazylijskiego boa dusiciela Harry zarobił najdłuższą jak dotąd karę. Kiedy pozwolono mu wre­szcie wyjść z komórki, zaczęły się już letnie wakacje, a Dudley zdążył zepsuć swoją nową kamerę wideo, rozbić swój zdalnie sterowany samolot i podczas swojej pierwszej prze­jażdżki rowerem wyścigowym wpaść na starą panią Figg, która o kulach przechodziła właśnie przez Privet Drive.

Harry cieszył się, że nie musi już chodzić do szkoły, ale nie uchroniło go to od napaści bandy Dudleya, która co­dziennie odwiedzała jego dom. Pierś, Dennis, Malcolm i Gordon byli wielcy i głupi, ale Dudley, największy i naj­głupszy z nich, był ich przywódcą. Pozostali członkowie bandy z rozkoszą przyłączali się do ulubionej dyscypliny sportowej Dudleya: polowania na Harry’ego.

Harry starał się więc spędzać jak najwięcej czasu poza domem, wałęsając się po okolicy i czekając na koniec waka­cji, w czym dostrzegał promyk nadziei. We wrześniu miał pójść do gimnazjum i po raz pierwszy w życiu pozbyć się towarzystwa Dudleya, bo ten został przyjęty do prywatnej szkoły Smeltinga, tej samej, do której uczęszczał kiedyś wuj Vernon. Miał tam również chodzić Piers Polkiss. Natomiast Harry’ego zapisano do Stonewall, miejscowego gimnazjum publicznego. Dudley uważał, że to bardzo zabawne.

- W Stonewall pierwszego dnia wpychają ci głowę do muszli klozetowej - powiedział Harry’emu. - Chcesz pójść ze mną na górę, żeby potrenować?

- Nie, dziękuję - odrzekł Harry. - Biedna mu­szla jeszcze nigdy nie widziała czegoś tak okropnego jak twoja głowa, więc może ją zemdlić. - I zwiał, zanim sens tych słów dotarł do Dudleya.

Pewnego lipcowego dnia ciotka Petunia zabrała Dudleya do Londynu, żeby mu kupić szkolny mundurek, a Harry został oddany na przechowanie do pani Figg. Tym razem u pani Figg nie było tak nudno jak zwykle. Okazało się, że nogę złamała, potykając się o jednego ze swoich kotów, i już nie wyrażała się o nich tak czule jak dawniej. Pozwoliła Harry’emu oglądać telewizję i dała mu kawałek czekolado­wego tortu, który smakował, jakby leżał w kredensie od kilku lat.

Tego wieczora Dudley paradował po salonie w swym nowym mundurku. Chłopcy ze Smeltinga nosili kasztano­we surduty, pomarańczowe pumpy zapinane pod kolanami i płaskie słomkowe kapelusze zwane wioślarkami. Mieli też sękate kije zwane smeltingami, którymi okładali się nawza­jem, kiedy żaden nauczyciel nie patrzył. Uznawano to za dobrą szkołę przygotowującą ich do dorosłego życia.

Patrząc na Dudleya w jego nowym mundurku, wuj Vernon burknął, że to najwspanialsza chwila w jego życiu. Ciotka Petunia zalała się łzami i wyznała, iż nie może uwierzyć, że to jej maleńki Dudlejek, tak już wyrósł i taki jest przystojny, naprawdę. Harry nie dowierzał sobie aż tak, żeby wyrazić swoją opinię. Trochę się bał, że kiedy starał się powstrzymać od śmiechu, pękły mu dwa żebra.

Kiedy następnego ranka Harry wszedł do kuchni, poczuł jakiś okropny zapach. Smród zdawał się buchać z wielkiego kotła stojącego w zlewie, więc podszedł do niego i zajrzał do środka. W kotle było pełno szarej wody, w której pływały jakieś brudne szmaty.

- Co to jest? - zapytał ciotkę Petunię. Ściągnęła wargi, jak zawsze, kiedy ośmielił się o coś zapytać.

- Twój nowy mundurek szkolny - odpowiedziała. Harry ponownie zajrzał do kotła.

- Och, nie wiedziałem, że ma być mokry.

- Nie bądź głupi - warknęła ciotka Petunia. - Farbuję ci na szaro stare ubranie Dudleya. Jak skończę, będzie wyglądało jak normalny szkolny mundurek.

Harry poważnie w to wątpił, ale uznał, że lepiej nie wyrażać swojego zdania. Usiadł przy stole i starał się nie myśleć o tym, co będzie, kiedy w czymś takim wkroczy po raz pierwszy do gimnazjum Stonewall - jakby miał na sobie płaty skóry słonia.

Wszedł Dudley, a za nim wuj Vernon, obaj marszcząc nosy z powodu zapachu bijącego z nowego mundurka Harry’ego. Wuj Vernon jak zwykle otworzył gazetę, a Dudley zaczął bębnić po stole swoim kijem, z którym już się nie rozstawał.

Usłyszeli szczęk klapki osłaniającej szczelinę w drzwiach i pacnięcia listów spadających na matę.

- Przynieś pocztę, Dudley - powiedział wuj Vernon znad gazety.

- Niech Harry przyniesie.

- Przynieś pocztę, Harry.

- Niech Dudley przyniesie.

- Dudley, przyłóż mu smeltingiem.

Harry umknął przed smeltingiem i poszedł do drzwi. Na macie leżały trzy przesyłki: pocztówka od siostry wuja Vernona, Marge, która wyjechała na urlop na wyspę Wight, brązowa koperta, wyglądająca na rachunek, i - list do Harry’ego.

Harry podniósł go, czując, że serce zadygotało mu jak gigantyczna gumowa taśma. Jeszcze nigdy nie otrzymał listu. Bo i od kogo? Nie miał przyjaciół, nie miał innych krewnych, nie był zapisany do żadnej biblioteki, więc nigdy nie otrzymywał nawet zwykłych ponagleń, by oddać książki. A jednak ta koperta była zaadresowana tak wyraźnie, że nie było mowy o pomyłce:

 

Pan H. Potter

Komórka pod Schodami

Privet Drive 4

Little Whinging

Surrey

 

Koperta była gruba i ciężka, z żółtawego pergaminu, a adres wypisano szmaragdowozielonym atramentem. Nie było żadnego znaczka.

Odwróciwszy kopertę drżącą ręką, Harry dostrzegł wo­skową pieczęć z herbem: lew, łabędź, borsuk i wąż wokół dużej litery H.

- Pospiesz się, chłopcze! - krzyknął z kuchni wuj Vernon. - Co ty tam robisz? Sprawdzasz, czy w listach nie ma bomby? - Zachichotał z własnego dowcipu.

Harry wrócił do kuchni, wciąż wpatrując się w swój list. Wręczył wujowi Vernonowi rachunek i pocztówkę, usiadł i zaczął powoli otwierać żółtą kopertę.

Wuj Vernon rozerwał rachunek, chrząknął z niesma­kiem i rzucił okiem na pocztówkę.

- Marge jest chora - poinformował ciotkę Petunię. - Jadła jakieś trąbiki...

- Tato! - zawołał Dudley. - Tato, Harry coś do­stał!

Harry rozkładał już list, napisany na takim samym gru­bym pergaminie, kiedy mu go wyrwała ręka wuja Vernona.

- To do mnie! - powiedział Harry, próbując odzy­skać list.

- Tak? A niby kto miałby do ciebie napisać? - za­rechotał wuj Vernon, otwierając list jednym ruchem. Jego twarz zmieniła się z czerwonej na zieloną szybciej niż światła na rogu ulicy. A na tym się nie skończyło. Po kilku sekun­dach poszarzała już jak stara owsianka.

- P-P-Petunio! - wyrzucił z siebie wraz z odde­chem.

Dudley próbował złapać list, żeby go przeczytać, ale wuj Vernon trzymał kartkę z dala od niego. Ciotka Petunia łapczywie chwyciła list i przeczytała pierwszą linijkę. Przez chwilę wyglądała tak, jakby miała zemdleć. Złapała się za szyję i wydała kilka dźwięków charakterystycznych dla osób, które się krztuszą.

- Vernon! O Boże... Vernon!

Wpatrywali się w siebie, jakby zapomnieli, że Harry i Dudley są nadal w kuchni. Dudley nie był do tego przy­zwyczajony. Pacnął ojca smeltingiem w głowę.

- Chcę to przeczytać - oznajmił głośno.

- Nie, ja chcę to przeczytać - krzyknął Harry - bo to list do mnie!

- Wynoście się obaj - zaskrzeczał wuj Vernon, wsu­wając list do koperty.

Harry nie drgnął.

- CHCĘ MÓJ LIST! - krzyknął.

- Muszę go zobaczyć! - wrzasnął Dudley.

- WYNOCHA! - ryknął wuj Vernon, po czym chwycił Harry’ego i Dudleya za karki i wyrzucił ich do przedpokoju, zatrzaskując za nimi drzwi do kuchni. Harry i Dudley rzucili się na siebie w milczeniu, walcząc o to, kto przyłoży ucho do dziurki od klucza. Zwyciężył Dudley, więc Harry, z okularami wiszącymi mu na jednym uchu, położył się płasko na brzuchu, drugim uchem przywierając do szcze­liny między drzwiami a podłogą.

- Vernonie - mówiła ciotka Petunia rozdygotanym głosem - spójrz na ten adres... skąd oni mogli wiedzieć, gdzie on sypia? Myślisz, że obserwują nasz dom?

- Obserwują... szpiegują... może za nami łażą - mruknął wuj Vernon.

- Więc co powinniśmy zrobić, Vernonie? Odpisać? Powiedzieć im, że nie chcemy...

Harry widział czarne, błyszczące półbuty wuja Vernona, maszerujące tam i z powrotem po kuchni.

- Nie - oznajmił w końcu. - Nie, po prostu to zignorujemy. Jeśli nie otrzymają odpowiedzi... Tak, to najlepsze wyjście... po prostu nic nie zrobimy...

- Ale...

- Petunio, nikogo takiego nie ma w naszym domu! Czy kiedy go przygarnęliśmy, nie przysięgliśmy sobie, że wyplenimy z niego te niebezpieczne bzdury?

 

Tego popołudnia, po powrocie do domu, wuj Vernon zrobił coś, czego nigdy dotąd nie robił: odwiedził Harry’ego w jego komórce pod schodami.

- Gdzie jest mój list? - zapytał Harry, gdy tylko wuj Vernon przecisnął się przez drzwi. - Kto do mnie napisał?

- Nikt. List zaadresowano do ciebie przez pomyłkę - oświadczył krótko wuj Vernon. - Spaliłem go.

- To nie była pomyłka - powiedział ze złością Harry. - Była na nim moja komórka.

- MILCZ! - ryknął wuj Vernon, a kilka pająków spadło z sufitu. Wziął parę głębokich oddechów, a potem zmusił się do uśmiechu, który wyglądał tak, jakby go roz­bolał brzuch.

- Eee... tak, Harry... co do tej komórki... Twoja ciotka i ja pomyśleliśmy sobie... że jesteś już taki duży... No więc uważamy, że może by ci było wygodniej w drugiej sypialni Dudleya.

- Dlaczego? - wyjąkał Harry.

- Nie zadawaj pytań! - warknął wuj. - Zabierz swoje rzeczy i idź na górę.

Dursleyowie mieli cztery sypialnie: jedną dla wuja Vernona i ciotki Petunii, jedną dla gości (zwykle nocowała tam Marge, siostra wuja Vernona), jedną, w której spał Dudley, i jedną, w której trzymał swoje stare zabawki i rzeczy, które nie mieściły się w jego pierwszej sypialni. Harry’emu wy­starczyło przejść z komórki na pierwsze piętro tylko raz, aby przenieść wszystko, co posiadał. Usiadł na łóżku i rozejrzał się po pokoju. Prawie wszystko było połamane lub zepsute. Stara kamera wideo leżała na małym czołgu na baterie, którym Dudley wjechał kiedyś w psa sąsiadów; w kącie stał pierwszy telewizor Dudleya, który rozwalił kopniakiem, kiedy przestano nadawać jego ulubiony program; była też wielka klatka dla ptaków, w której kiedyś mieszkała papu­ga, ale pewnego dnia Dudley wymienił ją w szkole na prawdziwą wiatrówkę. Klatka stała na półce, której jeden koniec zwisał smętnie, bo Dudley kiedyś na niej usiadł. Inne półki zawalone były książkami. Były to jedyne przedmioty w tym pokoju, które wyglądały, jakby ich nikt nigdy nie dotykał.

Z dołu dobiegły jęki Dudleya, skarżącego się matce:

- Nie chcę go tam... Ten pokój jest mi potrzebny... Wywal go stamtąd...

Harry westchnął i wyciągnął się na łóżku. Jeszcze wczoraj oddałby wszystko, żeby tu zamieszkać. Dzisiaj wolałby sie­dzieć w swojej komórce z tym listem, niż tutaj bez niego.

 

Następnego dnia przy śniadaniu było dość spokojnie. Dud­ley pogrążony był w głębokim szoku. Nie pomogło wycie, grzmocenie ojca smeltingiem, symulowanie wymiotów, ko­panie matki, rzucenie żółwiem w ściankę terrarium, tak że wpadł przez zbitą szybę do środka. Drugiej sypialni nie odzyskał. Harry wspominał wczorajszy poranek i przekli­nał sam siebie, że nie otworzył listu w przedpokoju. Wuj Vernon i ciotka Petunia spoglądali na siebie ponurym wzro­kiem.

Kiedy przyszła poczta, wuj Vernon, który sprawiał wra­żenie, jakby chciał być miły dla Harry’ego, kazał Dudleyowi ją przynieść. Najpierw usłyszeli łomot, kiedy walił smeltin­giem we wszystko, co było w przedpokoju, a potem jego okrzyk:

- Jest następny! „ Pan H. Potter, Najmniejsza Sypial­nia, Privet Drive 4...”

Wuj Vernon wydał z siebie zduszony okrzyk, zerwał się z krzesła i pobiegł do przedpokoju, a za nim pobiegł Harry. Żeby wydrzeć Dudleyowi list, wuj Vernon musiał powa­lić go na podłogę, co okazało się trudne, bo Harry złapał wuja Vernona od tyłu za szyję. Po minucie zażartej walki, w której jedna i druga strona oberwała smeltingiem, wuj Vernon wyprostował się, dysząc ciężko, z listem Harry’ego w ręku.

- Idź do swojej komórki.,. znaczy się, do swojej sypial­ni - wycharczał w stronę Harry’ego. - A ty Dudley... odejdź... po prostu zejdź mi z oczu.

Harry krążył po swoim nowym pokoju, nie mogąc się uspokoić. Ktoś wiedział, że przeniesiono go z komórki i że prawdopodobnie nie otrzymał pierwszego listu. Może spró­bują jeszcze raz? Na pewno. Ale tym razem się nie zawiodą. Harry miał już pewien plan.

 

Następnego ranka zreperowany budzik zadzwonił o szóstej. Harry szybko wyłączył alarm i ubrał się po cichu. Wiedział, że nie może obudzić Dursleyów. Zszedł ostrożnie na dół, nie zapalając żadnego światła.

Miał zamiar czekać na listonosza na rogu Privet Drive i wziąć od niego listy przeznaczone dla numeru czwartego. Serce biło mu jak młot, kiedy skradał się ciemnym przed­pokojem do frontowych drzwi... - AAAAU!

Harry podskoczył w powietrze; wszedł jedną nogą na coś wielkiego i rozlazłego, co spoczywało na macie przed drzwiami - coś żywego!

Na górze pstryknęły światła i Harry, ku swemu przera­żeniu, zobaczył, że to coś wielkiego i rozlazłego było twarzą jego wuja. Wuj Vernon leżał pod drzwiami w śpiworze, najwyraźniej chcąc się upewnić, że Harry nie zrobi tego, co właśnie próbował zrobić. Wrzeszczał na Harry’ego przez pół godziny, a potem kazał mu iść do kuchni i przynieść filiżan­kę herbaty. Zrozpaczony Harry powlókł się do kuchni, a kiedy wrócił, listy akurat wpadły przez szparę prosto w ręce wuja Vernona. Harry zdążył zauważyć trzy listy zaadre­sowane tym samym zielonym atramentem.

- Chcę... - zaczął, ale wuj Vernon darł już listy na kawałki.

Tego dnia wuj Vernon nie poszedł do pracy. Został w domu i zabił gwoździami szparę na listy.

- Mam na nich sposób - wyjaśnił ciotce Petunii przez zęby, którymi ściskał kilka gwoździ. - Jeśli nie będą mogli dostarczyć listów, po prostu dadzą nam spokój.

- Nie jestem pewna, czy to poskutkuje, Vernonie.

- Och, Petunio, oni rozumują bardzo dziwnie, oni nie są tacy jak ty albo ja - powiedział wuj Vernon, próbując wbić gwóźdź w kawałek owocowego ciasta, który mu właś­nie przyniosła ciotka Petunia.

 

W piątek przyszło aż dwanaście listów zaadresowanych do Harry’ego. Szpara w drzwiach była zabita, więc wciśnięto je przez szczelinę pod drzwiami, wetknięto w szpary po bo­kach, a kilka wepchnięto przez małe okienko łazienki na parterze.

Wuj Vernon znowu nie poszedł do pracy. Po spaleniu wszystkich listów wziął młotek i gwoździe, po czym poza­bijał szpary i szczeliny w drzwiach frontowych i kuchen­nych, tak że nikt nie mógł wyjść. Nucił pod nosem „Na palcach przez tulipany" i podskakiwał przy najcichszym odgłosie.

 

W sobotę wszystko zaczęło się wymykać spod kontroli. Do domu przeniknęły dwadzieścia cztery listy, zwinięte w kulki i ukryte w dwóch tuzinach jajek, które zdumiony mleczarz podał ciotce Petunii przez okno w salonie. Podczas gdy wuj Vernon dzwonił, wściekły, na pocztę i do mleczarni, próbując znaleźć kogoś, komu by mógł złożyć zażalenie, ciotka Petunia miażdżyła listy na papkę w mikserze.

- Bardzo jestem ciekaw, komu może aż tak bardzo zależeć, żeby się z tobą porozumieć? - zapytał Dudley Harry’ego.

 

* * *

Kiedy w niedzielę rano wuj Vernon usiadł przy stole, wy­glądał na człowieka zmęczonego i niezbyt zdrowego, ale szczęśliwego.

- W niedziele nie przynoszą poczty - przypomniał im radośnie, rozsmarowując dżem po gazecie. - Dziś nie będzie żadnych przeklętych listów...

Coś spadło przez komin i pacnęło go mocno w tył głowy. W następnej chwili jakieś trzydzieści albo czterdzieści listów wystrzeliło spod okapu kuchennego jak seria pocisków. Dursleyowie zrobili serię uników, ale Harry podskoczył, próbując złapać jeden list w powietrzu...

- Wynocha! WYNOCHA!

Wuj Vernon zdążył złapać Harry’ego wpół i wypchnąć do przedpokoju. Po chwili z kuchni wypadła ciotka Petunia, a za nią Dudley, osłaniając głowy rękami. Wuj Vernon szybko zatrzasnął drzwi. Wszyscy słyszeli, jak nieprzerwany strumień listów wlewa się do kuchni, odbijając od ścian i podłogi.

- Dość tego - rzekł wuj Vernon, starając się mówić spokojnie, ale jednocześnie wyrywając sobie spore kępki wą­sów. - Za pięć minut macie być gotowi do opuszczenia domu. Spakujcie tylko niezbędne ubrania. Żadnych dyskusji!

Wyglądał tak groźnie, że nikt nie ośmielił mu się sprze­ciwić. Dziesięć minut później udało im się wyłamać pozabijane drzwi i po chwili siedzieli w samochodzie, pędząc ku autostradzie. Dudley chlipał na tylnym siedzeniu; oberwał od ojca po głowie, kiedy próbował wcisnąć do torby spor­towej telewizor, wideo i komputer.

Jechali i jechali. Ciotka Petunia nie śmiała nawet zapy­tać, dokąd jadą. Co chwilę wuj Vernon zakręcał ostro i przez jakiś czas jechał w przeciwną stronę niż dotychczas.

- Odczepić się od nich... zgubić ich - mruczał pod nosem za każdym razem.

Przez cały dzień nie zatrzymali się, aby coś zjeść lub czegoś się napić. Kiedy zapadł wieczór, Dudley wył jak pies. Tak podłego dnia nie przeżył jeszcze nigdy w życiu. Był głodny, przepadło mu pięć programów telewizyjnych i je­szcze nigdy nie upłynęło aż tyle czasu, odkąd po raz ostatni zrobił krwawą miazgę z kilkunastu przeciwników w grze komputerowej.

Wuj Vernon zatrzymał się w końcu przed ponuro wy­glądającym hotelem na przedmieściu jakiegoś dużego mia­sta. Dudley i Harry dostali jeden pokój z bliźniaczymi łóżkami i wilgotnymi, zatęchłymi prześcieradłami. Dudley chrapał, ale Harry i tak nie spał, siedząc w oknie, patrząc na światła przejeżdżających samochodów i rozmyślając...

 

Następnego dnia dostali na śniadanie wyraźnie przeter­minowane płatki kukurydziane i pomidory z puszki na zimnych tostach. Właśnie skończyli, kiedy do ich stolika podeszła właścicielka hotelu.

- Przepraszam, ale ktoś z państwa jest chyba panem H. Potterem? Właśnie przynieśli mi do recepcji ze sto takich listów.

Podniosła list, tak że każdy mógł przeczytać wypisany zielonym atramentem adres:

 

Pan H. Potter

Pokój 17

Hotel „Dworcowy”

Cokeworth

 

Harry sięgnął po list, ale wuj Vernon podbił mu rękę w powietrzu i sam złapał kopertę. Kobieta wytrzeszczyła oczy.





Поделиться с друзьями:


Дата добавления: 2016-11-18; Мы поможем в написании ваших работ!; просмотров: 358 | Нарушение авторских прав


Поиск на сайте:

Лучшие изречения:

Велико ли, мало ли дело, его надо делать. © Неизвестно
==> читать все изречения...

2455 - | 2137 -


© 2015-2024 lektsii.org - Контакты - Последнее добавление

Ген: 0.009 с.