.


:




:

































 

 

 

 


Jednoczesność chwil




N a p o d ł o g ę s p a d a c e g ł a. Głosy milkną. Marie-Laure słyszy szamotaninę, a potem strzał przypominający wybuch czerwonego światła: erupcję wulkanu Krakatau. Dom na chwilę pęka na dwie części.

Marie-Laure częściowo zsuwa się po drabinie, a częściowo z niej spada, po czym przyciska ucho do drzwi szafy. Na korytarzu rozlegają się pośpieszne kroki: ktoś wchodzi do pokoju Henriego. Słychać plusk i syk, Marie-Laure czuje dym i parę.

Kroki są pełne wahania, różnią się od kroków starszego sierżanta. Wydają się lżejsze. Ktoś wchodzi do pokoju, zatrzymuje się. Otwiera drzwi szafy. Myśli. Zastanawia się.

Gdy dotyka palcami tylnej ściany szafy, Marie-Laure słyszy lekki szelest. Zaciska dłoń na rękojeści noża. Trzy przecznice na wschód Frank Volkheimer mruga, siedząc w zrujnowanym mieszkaniu na rogu rue des Lauries i rue Thévenard; je palcami słodkie bulwy jamów z puszki. Po drugiej stronie ujścia rzeki, pod metrową warstwą betonu, ordynans trzyma bluzę mundurową komendanta garnizonu, a pułkownik wkłada do rękawa jedną rękę, a potem drugą. Dokładnie w tej samej chwili dziewiętnastoletni amerykański zwiadowca wspinający się po stoku w stronę niemieckich kopuł obserwacyjnych zatrzymuje się, odwraca i wyciąga rękę w stronę idącego za nim żołnierza, a tymczasem Étienne LeBlanc przyciska policzek do granitowego bruku w forcie National i dochodzi do wniosku, że jeśli on i Marie-Laure jakimś cudem przeżyją to wszystko, pozwoli jej wybrać miejsce na równiku, po czym wyjadą zarezerwują bilety, popłyną statkiem, polecą samolotem, aż znajdą się razem w dżungli, otoczeni kwiatami, których zapachu jeszcze nigdy nie czuli, słuchając ptaków, których śpiewu jeszcze nigdy nie słyszeli. Pięćset kilometrów od fortu National żona Reinholda von Rumpla budzi córki na mszę i podziwia urodę sąsiada, który wrócił z wojny bez jednej stopy. Niedaleko od niej Jutta Pfennig leży w ultramarynowych cieniach sypialni domu dziecka i śni jej się światło, które opada na pole jak śnieg, a niedaleko od Jutty Führer unosi do ust szklankę ciepłego mleka (nigdy nie wolno go gotować). Na jego talerzu leży kromka ciemnego chleba z Oldenburga, obok zaś całe jabłko. To jego śniadanie, jak co dzień. Tymczasem w wąwozie w pobliżu Kijowa dwaj więźniowie posypują piaskiem śliskie dłonie, po czym znów chwytają nosze, a członkowie Sonderkommando poprawiają stalowymi drągami ogień pod rusztem ze stosami zwłok. W Berlinie pliszka skacze po płytach chodnikowych, szukając ślimaków, które mogłaby zjeść, a w Narodowo-Politycznym Zakładzie Wychowawczym w Schulpforcie stu dziewiętnastu dwunasto- i trzynastolatków stoi w kolejce do ciężarówki, by odebrać piętnastokilogramowe miny przeciwczołgowe. Prawie dokładnie za osiem miesięcy, otoczeni przez nacierające wojska rosyjskie, gdy szkoła zostanie odcięta od świata niczym wyspa, dostaną hełmy martwych żołnierzy Wehrmachtu i ostatnie dostępne w Rzeszy tabliczki gorzkiej czekolady, po czym w zbyt wielkich hełmach kołyszących się na krótko ostrzyżonych głowach i z czekoladą topiącą się w żołądkach ruszą do ataku, by trzymając w rękach sześćdziesiąt pancerfaustów, bronić mostu, który nie wymaga już obrony ostatni spazm beznadziejności, ostatnie krwawe żniwa niemieckich dzieci, które zostaną wybite co do jednego przez czołgi T-34 Frontu Białoruskiego toczące się w ich stronę z chrzęstem gąsienic. Świt w Saint-Malo, lecz nagle zza tylnej ściany szafy dobiega jakiś dźwięk Werner słyszy oddech Marie-Laure, Marie-Laure słyszy, jak Werner szoruje trzema paznokciami po drewnie, odgłos podobny do dźwięku płyty, gdy igła gramofonu wychodzi poza rowki. Ich twarze znajdują się w odległości kilkudziesięciu centymetrów.

Es-tu là? pyta Werner.

 

Jesteś tam?

S t a ł s i ę d u c h e m. Pochodzi z innego świata. Jest ojcem tej dziewczyny, jest madame Manec, jest Étienneem, jest wszystkimi ludźmi, którzy opuścili Marie-Laure, lecz w końcu wrócili. Woła przez drzwi szafy:

Nie chcę cię zabić! Słyszę twój głos przez radio! Właśnie dlatego przyszedłem! Milknie, próbuje tłumaczyć na francuski: Melodia, Światło księżyca? Marie-Laure prawie się uśmiecha.

Wszyscy pojawiamy się na świecie jako pojedyncza komórka, mniejsza od drobinki kurzu. Znacznie mniejsza. Podział. Mnożenie. Dodawanie i odejmowanie. Materia przechodzi z rąk do rąk, atomy pojawiają się i znikają, wirują molekuły, łączą się białka, mitochondria wysyłają polecenia oksydatywne, powstajemy jako mrowie połączeń elektrycznych. Płuca, mózg, serce. Po czterdziestu tygodniach sześć bilionów komórek przeciska się przez drogi rodne matki. Krzyczymy. Później atakuje nas świat.

Marie-Laure otwiera szafę. Werner bierze ją za rękę i pomaga wyjść. Jej stopy dotykają podłogi pokoju stryjecznego dziadka.

Mes souliers mówi Marie-Laure. Nie mogłam znaleźć butów.

 

Druga puszka

D z i e w c z y n a s i e d z i n i e r u c h o m o w kącie i okręca płaszczem kolana. Sposób, w jaki przyciska kostki do pośladków. Sposób, w jaki jej palce przenikają otaczającą ją przestrzeń. Werner ma nadzieję, że nigdy tego nie zapomni.

Na wschodzie grzmią działa: Amerykanie znów bombardują twierdzę, która odpowiada ogniem.

Werner czuje ogarniającą go falę zmęczenia.

Będzie Waffenruhe, zawieszenie ognia mówi po francusku. W południe. Aby ludzie opuścili miasto. Mogę cię wyprowadzić.

Jesteś pewien, że to prawda?

Nie, nie jestem pewien, czy to prawda odpowiada Werner. Milknie, spogląda na swoje spodnie, bluzę pokrytą pyłem. Mundur czyni go współsprawcą wszystkiego, czego dziewczyna nienawidzi. Jest woda mówi, idzie do drugiego pokoju na piątym piętrze i nie patrząc na zwłoki von Rumpla w łóżku, bierze drugie wiadro.

Dziewczyna wkłada do niego całą głowę, obejmuje je podobnymi do patyków rękami i pije chciwie.

Jesteś bardzo dzielna mówi Werner.

Dziewczyna odstawia wiadro.

Jak się nazywasz?

Werner odpowiada.

Kiedy straciłam wzrok, Werner, ludzie mówili, że jestem dzielna odzywa się Marie-Claire. Ale to nie odwaga, nie mam wyboru. Budzę się ze snu i po prostu żyję. Czy ty nie robisz tego samego?

Od wielu lat nie żyłem mówi Werner. Aż do dzisiaj. Dzisiaj może żyłem.

Marie-Laure straciła okulary, jej źrenice wyglądają jak wypełnione mlekiem, lecz, co dziwne, to wcale nie wytrąca go z równowagi. Przypomina sobie zwrot Frau Eleny: belle laide. Piękna brzydota.

Jaki dziś dzień?

Werner się rozgląda. Spalone zasłony, okopcony sufit i pierwsze poranne światło wpadające do pokoju przez rozerwany karton w oknie.

Nie wiem. Jest rano.

Nad domem przelatuje z wyciem pocisk. Werner myśli: Chcę po prostu siedzieć z nią tu przez tysiąc godzin. Ale pocisk wybucha i cały dom skrzypi.

Dawno temu pewien człowiek korzystał z twojego radia. Nadawał audycje o nauce. Byłem wtedy chłopcem. Słuchałem ich razem z siostrą.

To mój dziadek. Słyszałeś go?

Wiele razy. Uwielbialiśmy go.

W oknie pojawia się łuna. Pokój wypełnia się mdłym, piaskowym światłem brzasku. Wszystko jest przemijające i bolesne, wszystko niepewne. Być tutaj, w tym pokoju, wysoko w domu, z dala od piwnicy, z nią: to jest jak lekarstwo.

Mam ochotę na boczek mówi Marie-Laure.

Co takiego?

Mogłabym zjeść całego prosiaka.

Werner się uśmiecha.

A ja całą krowę.

Kobieta, która tu kiedyś mieszkała, gospodyni, robiła najlepsze omlety na świecie.

Kiedy byłem mały, zbieraliśmy jagody na brzegach rzeki Ruhra mówi Werner, a przynajmniej ma nadzieję, że mówi. Moja siostra i ja. Znajdowaliśmy jagody wielkie jak opuszki kciuka.

Marie-Laure wchodzi do szafy, wspina się po drabinie i wraca, ściskając pogiętą metalową puszkę.

Widzisz, co w niej jest?

Nie ma etykiety.

Tak przypuszczałam.

Otwórzmy ją i zobaczmy.

Werner przedziurawia puszkę czubkiem noża, uderzając w niego cegłą. Natychmiast poznaje zapach: aromat jest tak słodki, tak odurzająco słodki, że o mało nie mdleje. Jak to się mówi po francusku? Pêches. Les pêches.

Marie-Laure pochyla się do przodu, wciąga powietrze i Werner ma wrażenie, że piegi rozkwitają na jej policzkach.

Podzielmy się. Za to, co zrobiłeś.

Uderza nożem po raz drugi, piłuje metal i wygina wieczko.

Ostrożnie mówi i podaje jej puszkę.

Marie-Laure wkłada do środka dwa palce i wyjmuje wilgotny, miękki, śliski owoc. Werner robi to samo. Pierwsza brzoskwinia smakuje jak marzenie. Wschód słońca w ustach.

Jedzą. Piją syrop. Czyszczą palcami wnętrze puszki.

 

Ptaki Ameryki

J a k i e ż c u d a z n a j d u j ą s i ę w d o m u! Marie-Laure pokazuje Wernerowi nadajnik na poddaszu: dwa akumulatory, staroświecki patefon i ręcznie wykonaną antenę, którą można unosić i opuszczać wzdłuż komina za pomocą przemyślnego systemu dźwigni. Nawet płytę gramofonową, która, jak mówi, zawiera wykłady o nauce przygotowane z myślą o dzieciach i wygłaszane przez jej dziadka. I książki! Na niższych piętrach jest ich mnóstwo Becquerel, Lavoisier, Fischer można by je czytać przez całe życie. Co by było, gdyby spędził dziesięć lat w tej wysokiej, wąskiej kamienicy, czytając książki i patrząc na tę dziewczynę?

Myślisz, że kapitan Nemo przeżył Malstrom? pyta Werner.

Marie-Laure siedzi w zbyt obszernym płaszczu na podeście czwartego piętra, jakby czekała na pociąg.

Nie odpowiada. A zresztą nie wiem. Chyba właśnie o to chodzi, prawda? Żebyśmy się nad tym zastanawiali. Przekrzywia głowę. Był szalony. A jednak nie chciałam, żeby zginął.

W kącie gabinetu stryjecznego dziadka Marie-Laure, wśród mnóstwa innych książek, Werner znajduje egzemplarz Ptaków Ameryki. Reprint, nie tak wielki jak tom widziany w salonie mieszkania Fredericka, ale i tak olśniewający: czterysta trzydzieści pięć rycin. Zanosi książkę na podest.

Stryj ci to pokazywał?

Co to takiego?

Ptaki. Setki ptaków.

Na zewnątrz latają pociski.

Musimy zejść niżej mówi Marie-Laure. Ale przez chwilę się nie ruszają.

Przepiór ozdobny.

Głuptak zwyczajny.

Fregata.

Werner ciągle pamięta Fredericka klęczącego przy oknie, z nosem przyklejonym do szyby. Na gałęziach drzewa skaczą małe szare ptaszki. Nie wygląda imponująco, prawda?

Mogę zatrzymać stronicę z tej książki?

Dlaczego nie? Niedługo odejdziemy, prawda? Kiedy będzie bezpiecznie?

W południe.

Jak się zorientujemy, że już czas?

Przestaną strzelać.

Nadlatują samoloty. Dziesiątki samolotów. Werner nie może powstrzymać drżenia.

Marie-Laure sprowadza go na parter, gdzie wszystko pokrywa centymetrowa warstwa popiołu i sadzy. Werner odsuwa z drogi przewrócone meble, otwiera klapę piwnicy i schodzą na dół. Gdzieś na górze trzydzieści bombowców zrzuca bomby, a Werner i Marie-Laure czują wstrząsy skał, słyszą wybuchy po drugiej stronie rzeki.

Czy Werner może jakimś cudem przedłużyć tę chwilę? Czy mogą się tu ukrywać aż do końca wojny? Aż nad ich głowami przestaną maszerować tam i z powrotem armie, aż wystarczy tylko otworzyć drzwi, odrzucić na bok kilka kamieni i wyjść przed zrujnowany dom na brzegu morza? Aż Werner będzie mógł wziąć dziewczynę za rękę i wyprowadzić na słońce? Zrobiłby wszystko, by tak się stało, zniósłby wszystko. Za rok, trzy lata lub dziesięć lat Francja i Niemcy nie byłyby już tym co teraz, mogliby opuścić dom, iść do restauracji dla turystów, zamówić skromny posiłek i zjeść go w milczeniu, spokojnym milczeniu pary zakochanych.

Wiesz, dlaczego tu przyszedł? pyta cicho Marie-Laure. Mężczyzna z góry?

Z powodu radiostacji? Już wypowiadając to przypuszczenie, Werner zaczyna się zastanawiać, czy to prawda.

Może mówi Marie-Laure. Może właśnie dlatego

Po minucie zasypiają.

 

Zawieszenie broni

P r z e z o t w a r t ą k l a p ę p i w n i c y wpada mdłe letnie światło. Może już być popołudnie. Działa przestały strzelać. Przez kilka sekund Werner patrzy na śpiącą Marie-Laure.

Później zaczynają się śpieszyć. Werner nie może znaleźć butów, o które prosi Marie-Laure, ale natrafia w szafie na parę męskich pantofli i pomaga jej je włożyć. Wkłada na mundur tweedowe spodnie Étiennea i koszulę o zbyt długich rękawach. Jeśli natkną się na Niemców, będzie mówił po francusku, powie, że pomaga niewidomej opuścić miasto. Jeśli spotkają Amerykanów, oświadczy, że zdezerterował.

Trafimy na punkt zborny, do miejsca, gdzie gromadzą uchodźców mówi, choć nie jest pewien, czy prawidłowo wymawia słowa. W przewróconej szafce znajduje poszewkę na poduszkę, zwija ją i wkłada do kieszeni Marie-Laure. W odpowiednim momencie unieś ją jak najwyżej.

Spróbuję. A moja laska?

Proszę.

W sieni zaczynają się wahać. Nie są pewni, co ich czeka po drugiej stronie drzwi. Werner przypomina sobie egzamin wstępny zdawany kilka lat wcześniej w przegrzanej sali tanecznej: drabinę przybitą gwoździami do ściany, czerwoną flagę z białym kręgiem i czarną swastyką. Trzeba zrobić krok do przodu i skoczyć.

Na dworze wszędzie piętrzą się góry gruzu. Światło pada na obnażone cegły kominów. Niebo zasnuwa dym. Werner wie, że pociski nadlatywały ze wschodu, że sześć dni wcześniej Amerykanie dotarli prawie do Paramé, więc prowadzi Marie-Laure w tamtym kierunku.

Lada chwila ktoś ich zobaczy, albo Amerykanie, albo Niemcy, i zmusi do czegoś. Do pracy, przyłączenia się do ich oddziałów, przyznania się do winy, śmierci. Skądś dobiegają odgłosy strzałów: szelest suchej róży zgniatanej w dłoni. Nie słychać żadnych innych dźwięków: motorów, samolotów, odległego huku dział, krzyków rannych żołnierzy ani szczekania psów. Werner bierze Marie-Laure za rękę, by pomóc jej przejść przez gruzy. Nie wybuchają pociski, nie strzelają karabiny, powietrze jest miękkie i pełne popiołu.

Wreszcie cię posłuchałem, Jutto, myśli Werner.

Przechodzą dwie przecznice, nikogo nie spotykając. Może Volkheimer się posila? Werner chętnie wyobraża sobie olbrzyma siedzącego przy stoliku z widokiem na morze.

Jak cicho

Głos Marie-Laure jest jak jasne, czyste okno nieba. Jej twarz to pole piegów. Nie chcę pozwolić ci odejść, myśli Werner.

Ktoś nas obserwuje.

Nie wiem. Nie sądzę.

Werner zauważa ruch z przodu: w odległości przecznicy trzy kobiety niosą tobołki. Marie-Laure ciągnie go za rękaw.

Jak się nazywa poprzeczna ulica?

Rue des Lauriers.

Chodź mówi Marie-Laure i rusza do przodu, postukując laską trzymaną w prawej ręce.

Skręcają w prawo, w lewo, mijają orzech włoski przypominający olbrzymią zwęgloną wykałaczkę wbitą w ziemię, później dwa kruki dziobiące coś, czego nie sposób rozpoznać, aż wreszcie docierają do podstawy murów obronnych. Z łuku wznoszącego się nad wąskim zaułkiem zwisają pędy bluszczu. Daleko po prawej stronie Werner widzi kobietę w sukience z niebieskiej tafty ciągnącą po chodniku wielką walizkę. Idzie za nią chłopiec ubrany w spodnie przeznaczone dla młodszego dziecka, beret zsunięty na tył głowy i połyskliwą marynarkę.

Cywile opuszczają miasto, mademoiselle. Mam ich zawołać?

Za chwilę.

Prowadzi go w głąb zaułka. Przez jakąś niewidzialną lukę w murze wpada rześkie morskie powietrze; otoczenie pulsuje jego aromatem.

Docierają do niepozornej bramy znajdującej się na końcu zaułka. Marie-Laure sięga pod płaszcz i wyjmuje klucz.

Czy jest przypływ?

Werner zagląda do środka i widzi niską, ciasną grotę; po przeciwnej stronie znajduje się krata.

Woda przybiera. Musimy się śpieszyć.

Marie-Laure przechodzi przez bramę i idzie w swoich wielkich butach w głąb groty. Porusza się pewnie, sunie dłońmi po ścianach, jakby byli starymi przyjaciółmi i obawiała się, że nigdy więcej ich nie zobaczy. Woda lekko faluje wokół jej łydek i moczy skraj sukienki. Wyjmuje z kieszeni płaszcza jakiś drewniany przedmiot i wkłada go do wody. Odzywa się lekkim tonem, a jej głos odbija się echem od ścian.

Musisz mi powiedzieć, czy domek jest w oceanie. Musi się znaleźć w oceanie.

Tak, jest. Musimy iść, mademoiselle.

Jesteś pewny, że jest w wodzie?

Tak.

Zdyszana Marie-Laure wychodzi z jeziorka. Wypycha Wernera przez bramę i zamyka ją na klucz. Werner wręcza jej laskę. Później wracają wąskim zaułkiem; w butach Marie-Laure chlupoce woda. Mijają kotarę z pędów bluszczu. Zakręt w lewo. Z przodu przechodzi przez skrzyżowanie grupka ludzi: kobieta, dziecko, dwóch mężczyzn dźwigających trzeciego na noszach, wszyscy z papierosami w ustach.

W oczach Wernera pojawia się ciemność, robi mu się słabo. Wkrótce jego nogi odmówią posłuszeństwa. Na drodze siedzi kot; liże sobie łapkę, drapie się za uchem i patrzy na niego. Werner myśli o starych, złamanych górnikach, których widywał w Zollverein: siedzieli na krzesłach lub skrzynkach, nie poruszali się całymi godzinami, czekając na śmierć. Ich czas powoli się wyczerpywał, przypominał prawie pustą beczkę. Życie to tak naprawdę czysta woda niesiona w złożonych dłoniach, trzeba z całych sił je chronić. Walczyć o nie.

Oto poszewka na poduszkę mówi Werner najczystszym francuskim, na jaki go stać. Trzymaj się ręką ściany. Czujesz ją? Dojdziesz do skrzyżowania, a potem powinnaś iść prosto. Na ulicy prawie nie ma gruzu. Trzymaj poszewkę wysoko. Przed sobą, w taki sposób, rozumiesz?

Marie-Laure odwraca się w stronę Wernera i przygryza dolną wargę.

Zastrzelą mnie.

Nie dziewczynę z białą flagą. Z przodu idą jeszcze inni ludzie. Trzymaj się ściany. Znów kładzie jej dłoń na murze. Nie zwlekaj. Pamiętaj o poszewce.

A ty?

Ja pójdę w przeciwną stronę.

Marie-Laure zwraca ku niemu twarz i chociaż go nie widzi, Werner nie może wytrzymać jej wzroku.

Nie pójdziesz ze mną?

Lepiej, żeby cię nie widziano w moim towarzystwie.

Więc jak cię potem odnajdę?

Nie wiem.

Marie-Laure wyciąga rękę, kładzie mu coś na dłoni i zaciska ją w pięść.

Do zobaczenia, Wernerze.

Do zobaczenia, Marie-Laure.

Dziewczyna wychodzi na ulicę. Co kilka kroków jej laska stuka w pęknięty kamień na jezdni i jego ominięcie zajmuje trochę czasu. Krok, krok, pauza. Laska bada otoczenie, mokry skraj sukienki kołysze się w prawo i lewo, Marie-Laure trzyma nad głową poszewkę. Werner przestaje patrzeć w jej stronę dopiero, gdy dziewczyna przechodzi przez skrzyżowanie, mija następną przecznicę i znika.

Czeka, aż usłyszy głosy. Strzały.

Pomogą jej, muszą.

Kiedy otwiera dłoń, leży na niej mały żelazny klucz.

 

Czekolada

W i e c z o r e m m a d a m e R u e l l e znajduje Marie-Laure w szkole zaadaptowanej na potrzeby uchodźców. Chwyta ją za rękę i nie chce puścić. Pracownicy opiekujący się cywilami mają prostokątne kartony ze skonfiskowaną niemiecką czekoladą; Marie-Laure i madame Ruelle pochłaniają tyle tabliczek, że nie są w stanie ich policzyć.

Rankiem Amerykanie zdobywają château i ostatnią baterię przeciwlotniczą oraz uwalniają więźniów przetrzymywanych w forcie National. Madame Ruelle wyciąga Étiennea z kolejki mężczyzn czekających, by podać swoje nazwiska, i stryjeczny dziadek chwyta Marie-Laure w objęcia. Niemiecki pułkownik broni się jeszcze przez trzy dni w podziemnej fortecy po drugiej stronie rzeki, aż wreszcie amerykański samolot o nazwie Lightning trafia bombą wypełnioną napalmem w przewód wentylacyjny szansa jedna na milion i po pięciu minutach Niemcy wywieszają białą flagę. Oblężenie Saint-Malo jest zakończone. Plutony saperów usuwają niewybuchy bomb zapalających, pojawiają się korespondenci wojenni z aparatami fotograficznymi na statywach, a z okolicznych wiosek, pól i piwnic wracają nieliczni mieszkańcy, po czym krążą zrujnowanymi ulicami. Dwudziestego piątego sierpnia madame Ruelle otrzymuje zezwolenie na wejście do miasta i sprawdzenie stanu piekarni, lecz Étienne i Marie-Laure udają się w inną stronę, do Rennes, gdzie zatrzymują się w hotelu o nazwie Universe. Mają do dyspozycji sprawny bojler i każde z nich bierze dwugodzinną kąpiel. Kiedy zapada zmrok, stryjeczny dziadek patrzy na odbicie Marie-Laure w oknie: bratanica idzie po omacku w stronę łóżka. Dotyka dłońmi twarzy, a potem opuszcza ręce.

Pojedziemy do Paryża mówi Étienne. Nigdy tam nie byłem. Możesz mi go pokazać.

 

Wiatło

P ó ł t o r a k i l o m e t r a n a p o ł u d n i e od Saint-Malo Wernera zatrzymuje trzech ubranych po cywilnemu członków francuskiego ruchu oporu, którzy jeżdżą ciężarówką po okolicy. Z początku myślą, że spotkali niskiego siwowłosego staruszka. Później słyszą akcent Wernera, zauważają niemiecki mundur pod staroświecką koszulą i dochodzą do wniosku, że schwytali szpiega fantastyczny wyczyn! Po chwili zdają sobie sprawę, że jest bardzo młody. Przekazują go amerykańskiemu urzędnikowi w hotelu zajętym przez wojsko i przekształconym w centrum rozbrajania jeńców wojennych. Z początku Werner czuje niepokój, że zaprowadzą go w dół litości, tylko nie następna piwnica! ale trafia na drugie piętro. Zmęczony tłumacz, który od miesiąca prowadzi ewidencję niemieckich jeńców wojennych, zapisuje jego nazwisko i stopień, po czym zadaje kilka standardowych pytań, gdy tymczasem inny urzędnik przeszukuje płócienny plecak Wernera, niczego nie znajduje i oddaje mu go z powrotem.

Czy widzieli panowie dziewczynę? pyta Werner po francusku, ale tłumacz tylko uśmiecha się ironicznie i mówi coś po angielsku do urzędnika, jakby każdy przesłuchiwany niemiecki żołnierz pytał o jakąś dziewczynę.

Werner trafia na dziedziniec otoczony drutem kolczastym, gdzie siedzi ośmiu lub dziewięciu innych Niemców w oficerkach, trzymając poobijane menażki; jeden ma na sobie kobiece ubranie, w którym najwyraźniej próbował zdezerterować. Dwaj podoficerowie i trzej szeregowcy. Nie ma wśród nich Volkheimera.

Wieczorem pojawia się zupa w kotle i Werner zjada cztery porcje, nabierając je metalowym kubkiem. Po pięciu minutach wymiotuje w rogu dziedzińca. Po niebie płyną ławice obłoków. Nie słyszy na jedno ucho. Wyobraża sobie Marie-Laure jej dłonie, włosy choć martwi się, że zbyt długo o niej myśląc, ryzykuje, że jej obraz mu spowszednieje. Dzień po aresztowaniu Amerykanie wysyłają go na wschód w grupie dwudziestu Niemców; w końcu trafia do jeszcze większej grupy zamkniętej w magazynie. Przez otwarte drzwi nie widać Saint-Malo, ale słyszy setki samolotów, a nad horyzontem w dzień i w nocy unosi się olbrzymia chmura dymu. Sanitariusze dwukrotnie próbują nakarmić Wernera owsianką, lecz natychmiast wymiotuje. Odkąd zjadł brzoskwinie, nie jest w stanie utrzymać niczego w żołądku.

Może powraca febra, może zatruł się skażoną wodą wypitą w piwnicy? Może jego ciało kapituluje? Rozumie, że jeśli przestanie jeść, umrze. Ale kiedy zaczyna jeść, ma wrażenie, że umiera.

Z magazynu maszerują do Dinan. Większość jeńców to chłopcy lub mężczyźni w średnim wieku, resztki rozbitych jednostek. Niosą torby, plecaki, skrzynki; kilku dźwiga kolorowe walizki zabrane nie wiadomo komu. Niektórzy żołnierze walczyli razem, lecz większość nigdy wcześniej się nie spotkała; wszyscy widzieli rzeczy, które chcieliby zapomnieć. Przez cały czas mają poczucie, że za ich plecami wzbiera fala, unosi się, staje się coraz potężniejsza, narasta w niej mściwa furia.

Werner ma na sobie tweedowe spodnie stryjecznego dziadka Marie-Laure, na ramieniu niesie plecak. Skończył osiemnaście lat. Przez całe jego życie nauczyciele, radio, przywódcy bez przerwy mówili o przyszłości. A jaka przyszłość pozostała? Droga z przodu jest pusta, a linie myśli Wernera zbiegają się do wewnątrz: widzi, jak Marie-Laure odchodzi ulicą i znika niczym popiół z ogniska porwany przez wiatr, i czuje straszliwą tęsknotę w okolicach serca.

Pierwszego września po przebudzeniu Werner nie może wstać. Dwóch innych więźniów prowadzi go do latryny i z powrotem, a następnie pomaga mu się położyć na trawie. Młody Kanadyjczyk z czerwonym krzyżem sanitariusza na hełmie świeci mu latarką w oczy, po czym wsadza go do ciężarówki. Po krótkiej jeździe Werner trafia do namiotu pełnego umierających żołnierzy. Pielęgniarka podłącza mu kroplówkę i karmi go łyżeczką.

Przez tydzień Werner żyje w dziwnym zielonkawym świetle wypełniającym namiot. W jednej ręce trzyma plecak, a w drugiej mały drewniany domek o twardych rogach. Bawi się nim, gdy ma dość siły. Przekręca komin, wysuwa trzy deseczki tworzące dach, zagląda do środka. Cóż za przemyślna konstrukcja

Codziennie, po prawej i po lewej stronie, kolejna dusza ucieka do nieba i Werner ma wrażenie, że słyszy odległą muzykę, jakby za drzwiami grało wielkie stare radio, które można usłyszeć, przykładając zdrowe ucho do pryczy. Tony są bardzo ciche i chwilami nie jest pewny, czy w ogóle się rozlegają.

Zdaje sobie sprawę, że powinien być na coś zły, ale nie potrafi powiedzieć na co.

Nie chce jeść mówi po angielsku pielęgniarka.

Opaska sanitariusza na ramieniu.

Gorączka?

Wysoka.

Padają następne słowa. Później liczby. Werner widzi we śnie krystalicznie czystą noc, zamarznięte kanały, zapalone latarnie na domach górników, farmerów jeżdżących na łyżwach między polami. Widzi łódź podwodną śpiącą w mrocznych głębinach Atlantyku, Jutta przyciska twarz do bulaja i szkło pokrywa się mgiełką jej oddechu. Prawie spodziewa się ujrzeć olbrzymią dłoń Volkheimera, który pomoże mu wstać i wsiąść do opla.

A Marie-Laure? Werner ciągle pamięta dotyk jej dłoni i zastanawia się, czy ona czuje to samo.

Pewnej nocy siada na łóżku. Na pryczach leży sześciu chorych lub rannych żołnierzy. Wieje ciepły wrześniowy wiatr i ściany namiotu lekko falują.

Werner przekręca głowę. Podmuchy wiatru są coraz silniejsze, rogi namiotu napinają przywiązane do nich linki, a w otworze wejściowym widać kołyszące się drzewa. Wszystko szeleści. Werner wkłada do plecaka swój stary notatnik i model domu. Żołnierz leżący obok niego mruczy do siebie jakieś pytania, a reszta chorych śpi. Wernerowi nie doskwiera już pragnienie. Czuje tylko obojętny chłód światła księżyca, które pada na dach namiotu nad jego głową. Przez otwór wejściowy widać chmury pędzące nad czubkami drzew.

W stronę Niemiec, w stronę ojczyzny.

Srebrzyste i granatowe, granatowe i srebrzyste.

Między rzędami prycz suną po ziemi kartki papieru, a Werner czuje przyśpieszone bicie serca w piersi. Widzi Frau Elenę, która klęczy przy kuchni i rozpala ogień. Dzieci w łóżkach. W kołysce śpi maleńka Jutta. Ojciec zapala lampę, wchodzi do klatki windy i znika.

Głos Volkheimera: Kim ty mógłbyś być

Werner ma wrażenie, że jego ciało stało się nieważkie pod kocem. Za trzepocącym wejściem do namiotu kołyszą się drzewa, chmury kontynuują swój niepowstrzymany marsz na wschód. Werner stawia najpierw jedną, a potem drugą nogę na ziemi.

Ernst odzywa się mężczyzna leżący obok. Ernst

Ale nie ma żadnego Ernsta, chorzy leżący na pryczach nie odpowiadają, amerykański żołnierz czuwający przy wejściu do namiotu śpi. Werner mija go i wychodzi na trawę.

Wiatr wydyma mu podkoszulek. Jest latawcem, balonem.

Kiedyś z Juttą zbudowali niewielką żaglówkę z kawałków drewna i zanieśli ją nad rzekę. Siostra pomalowała łódkę w czerwone i zielone esy-floresy, po czym bardzo oficjalnie ją zwodowała. Ale pochwycona przez prąd żaglówka przechyliła się na bok, popłynęła daleko w dół rzeki i zatonęła w czarnej, płaskiej wodzie. Jutta patrzyła na Wernera ze łzami w oczach, mnąc palcami postrzępiony sweter.

Nic się nie stało powiedział. Za pierwszym razem bardzo rzadko coś wychodzi. Zbudujemy nową, lepszą łódkę.

Czy tak się stało? Werner ma nadzieję, że tak. Niewyraźnie pamięta niewielką żaglówkę o lepszej konstrukcji sunącą w dół rzeki. Opłynęła zakręt i znikła, prawda?

Błyszczy księżyc, nad drzewami pędzą obłoki. Wokół fruwają liście. Ale światło księżyca nie zmienia się pod wpływem wiatru, przenika chmury, powietrze; jego promienie wydają się Wernerowi niewiarygodnie powolne i niewzruszone. Jakby wisiały nad rozkołysaną trawą.

Dlaczego wiatr nie porusza światła?

Amerykanin leżący po drugiej stronie pola widzi, jak z namiotu szpitalnego wychodzi chłopiec i kroczy na tle drzew. Amerykanin siada. Unosi rękę.

Stój! woła. Halt!

Ale Werner wchodzi na pole i wpada na minę przeciwpiechotną zainstalowaną trzy miesiące wcześniej przez jego własną armię, po czym znika w fontannie ziemi.

 

Jedenaście

 

Berlin

W s t y c z n i u 1 9 4 5 r o k u Frau Elena i ostatnie cztery dziewczynki mieszkające w domu dziecka bliźniaczki Hannah i Susanne Gerlitz, Claudia Förster i piętnastoletnia Jutta Pfennig zostają przewiezione z Essen do Berlina, by pracować w fabryce zajmującej się utylizacją złomu.

Przez dziesięć godzin dziennie, sześć dni w tygodniu demontują ogromne prasy stosowane w kuźniach, po czym złom nadający się do wykorzystania pakują do drewnianych skrzyń, które są ładowane na wagony kolejowe. Odkręcają śruby, piłują, ciągną. Frau Elena pracuje razem ze swoimi podopiecznymi, nosi podartą kurtkę narciarską, którą gdzieś znalazła, mamrocze do siebie po francusku albo nuci piosenki z dzieciństwa.

Mieszkają nad drukarnią, którą ewakuowano przed miesiącem. W korytarzach stoją setki skrzyń ze słownikami pełnymi błędów drukarskich, a dziewczęta palą nimi w kozie, wyrywając stronę po stronie.

Wczoraj: Dankeswort, Dankesworte, Dankgebet, Dankopfer.

Dzisiaj: Frauenverband, Frauenverein, Frauenvorsteher, Frauenwahlrecht.

Posiłki składające się z kapusty i kaszy jęczmiennej podawane są w stołówce w południe; wieczorami po jedzenie ustawiają się kilometrowe kolejki. Masło jest krojone na mikroskopijne porcje: trzy razy w tygodniu każdy dostaje kwadratowy kawałek wielkości połowy kostki cukru. Matki z małymi dziećmi nie mają ubranek, wózków i bardzo niewiele krowiego mleka. Niektóre drą prześcieradła na pieluchy, inne znajdują gazety i tną je na trójkąty, które umieszczają między nogami dzieci.

Przynajmniej połowa dziewcząt pracujących w fabryce to analfabetki, więc Jutta odczytuje im listy przesyłane przez narzeczonych, braci lub ojców walczących na froncie. Czasami pisze odpowiedzi: A pamiętasz, kiedy jedliśmy pistacje i cytrynowe lody w kształcie kwiatów? Kiedy powiedziałeś

Przez całą wiosnę każdej nocy nadlatują bombowce: wydaje się, że ich jedynym celem jest całkowite spalenie miasta. Wieczorami dziewczęta biegną na koniec ulicy i schodzą do zatłoczonego schronu, gdzie trudno zasnąć z powodu huku walących się domów.

Idąc do fabryki, widzą od czasu do czasu zwłoki, mumie zmienione w popiół, zwęglone trupy, których nie da się rozpoznać. Kiedy indziej nie widać żadnych ran i te ciała budzą w Jutcie największą trwogę: wyglądają jak ludzie, którzy lada chwila wstaną i powloką się do pracy wraz z innymi.

Ale nie wstają.

Raz widzi troje dzieci leżących twarzami do ziemi, z tornistrami na plecach. Na początku myśli: Obudźcie się! Idźcie do szkoły! Potem przychodzi jej do głowy, że w tornistrach może być jedzenie.

Claudia Förster przestaje się odzywać. Mijają całe dnie, a ona nie mówi ani słowa. W fabryce zaczyna brakować materiałów. Krążą plotki, że nikt już nie panuje nad sytuacją, że miedź, cynk i stal nierdzewna, którą wszyscy mozolnie zbierają, są ładowane do wagonów stojących bez celu na bocznicach.

Nie działa poczta. Pod koniec marca zakłady utylizacji złomu zostają zamknięte, a Frau Elena i dziewczęta idą do pracy w cywilnej firmie uprzątającej ulice po bombardowaniach. Dźwigają bryły gruzu, zbierają łopatami pył i odłamki szkła, po czym przesiewają je przez sita. Jutta słyszy opowieści o szesnasto-, siedemnastoletnich chłopcach o rozbieganym wzroku, przerażonych, tęskniących za rodzicami, którzy pojawiają się na progach domów swoich matek, po czym dwa dni później zostają wyciągnięci ze strychu i zastrzeleni na ulicy jako dezerterzy. Przypomina sobie obrazy z dzieciństwa brata ciągnącego ją w wózku, przeszukiwanie wysypisk śmieci. Próbowali znaleźć jedną ładną rzecz w tonach odpadków.

Wernerze szepce.

Jesienią otrzymała w Zollverein dwa listy z informacją o jego śmierci. Podano w nich różne miejsca pochówku. La Fresnais, Cherbourg musiała zajrzeć do atlasu. Miasta we Francji. Czasami w snach stoi razem z bratem nad stołem, na którym leżą koła zębate, pasy transmisyjne i silniki. Buduję coś ciekawego mówi Werner. Dobrze mi idzie. Ale nie kończy pracy.

W kwietniu kobiety mówią tylko o Rosjanach, ich okrucieństwie, pragnieniu zemsty. Twierdzą, że to barbarzyńcy. Tatarzy, Ruscy, dzikusy, świnie. To bydło zalało Strausberg. Na przedmieścia Berlina dotarły potwory.

Hannah, Susanne, Claudia i Jutta śpią stłoczone na podłodze. Czy w tej ostatniej zrujnowanej twierdzy pozostały jeszcze jakieś resztki dobroci? Tak. Pewnego popołudnia Jutta wraca do domu pokryta pyłem i odkrywa, że gruba Claudia Förster znalazła papierowe pudło z piekarni przewiązane złotą wstążką. Na kartonie widać plamy tłuszczu. Dziewczęta spoglądają w milczeniu na pudełko jak na dar z innego, czystszego świata.

W środku znajduje się piętnaście ciastek z truskawkowym nadzieniem, w kwadratowych osłonkach z pergaminu. Cztery dziewczęta i Frau Elena siedzą w mieszkaniu, z sufitu kapie w Berlinie pada wiosenny deszcz, spomiędzy ruin wypływa woda zmieszana z popiołem, szczury wyglądają z kryjówek wśród gruzów i każda z nich zjada trzy czerstwe ciastka, nie zostawiając na później ani okruszka. Opychają się truskawkowymi ciastkami, plamią sobie nosy cukrem pudrem, czują zawroty głowy ze szczęścia. Że też ta podobna do krowy, sztywna Claudia potrafiła dokonać takiego cudu! I była na tyle uczciwa, by się podzielić ciastkami!

Młode kobiety ubierają się w łachmany, kryją w piwnicach. Jutta słyszy, że babki smarują wnuczki kałem, golą im włosy nożami do krojenia chleba, byle tylko Rosjanie nie uznali ich za ładne.

Słyszy, że matki topią córki. Słyszy, że Rosjanie na kilometr cuchną krwią.

Już niedługo mówi Frau Elena, odwracając dłonie w stronę pieca, gdy woda nie chce się gotować.

Rosjanie przychodzą w bezchmurny dzień w maju. Jest ich tylko trzech, pojawiają się jeden raz. Włamują się do drukarni na parterze, szukając spirytusu, lecz go nie znajdują i wkrótce zaczynają strzelać w ściany. Huk, dygot, pocisk odbija się od starej, zdemontowanej prasy drukarskiej, a w mieszkaniu na piętrze Frau Elena siedzi w kurtce narciarskiej w paski, ze skróconą wersją Nowego Testamentu w kieszeni, ściska dłonie dziewcząt i porusza wargami, odmawiając bezgłośną modlitwę.

Jutta ma nadzieję, że Rosjanie nie wejdą na górę. Przez kilka minut rzeczywiście nie wchodzą. W końcu na schodach słychać tupot butów.

Zachowujcie się spokojnie mówi Frau Elena do dziewcząt. Żadna, Hannah, Susanne, Claudia ani Jutta, nie skończyła jeszcze szesnastu lat. Frau Elena mówi cichym, martwym głosem, ale nie wydaje się przestraszona. Może rozczarowana. Zachowujcie się spokojnie, wtedy nie będą strzelać. Postaram się iść jako pierwsza. Wtedy się uspokoją.

Jutta splata dłonie z tyłu głowy, by nie drżały. Claudia zachowuje się, jakby ogłuchła, oniemiała.

I zamknijcie oczy dodaje Frau Elena.

Hannah szlocha.

Chcę ich widzieć mówi Jutta.

Więc nie zamykaj oczu.

Tupot cichnie na szczycie schodów. Rosjanie wchodzą do schowka, słychać, jak kopniakami przewracają szczotki; ze schodów stacza się skrzynka ze słownikami, po czym ktoś szarpie za gałkę u drzwi. Jeden z Rosjan mówi coś do drugiego, framuga pęka i drzwi się otwierają.

Jeden to oficer. Dwóch skończyło siedemnaście lat zaledwie kilka dni temu. Wszyscy są niewiarygodnie brudni, ale w ciągu ostatnich kilku godzin spryskali się damskimi perfumami. Szczególnie cuchną dwaj najmłodsi. Wyglądają trochę jak potulni uczniowie, a trochę jak szaleńcy, którym została tylko godzina życia. Pierwszy ma spodnie związane sznurkiem i jest tak chudy, że nie musi go rozsupływać, by je spuścić. Drugi wybucha śmiechem: dziwny, zdziwiony śmiech, jakby nie wierzył, że Niemcy napadną na jego kraj, a potem pozwolą im hulać w takim mieście. Oficer siada z wyciągniętymi nogami koło drzwi i wygląda na ulicę. Hannah krzyczy przez pół sekundy, lecz szybko zatyka sobie ręką usta.

Frau Elena wyprowadza chłopców do drugiego pokoju. Wydaje z siebie krótki dźwięk: kaszlnięcie, jakby coś utkwiło jej w gardle.

Claudia jest pierwsza. Tylko jęczy.

Jutta nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Wszystko jest dziwnie uporządkowane. Oficer gwałci je jako ostatni, każdą po kolei. Leżąc na Jutcie, wypowiada pojedyncze wyrazy; ma otwarte, niewidzące oczy, ściągniętą, pełną bólu twarz i trudno się zorientować, czy są to słowa pieszczot, czy obelgi. Mimo perfum śmierdzi jak koń.

Po latach Jutta pamięta jego słowa Kiriłł, Pawieł, Afanasij, Walentin i przypuszcza, że to imiona poległych żołnierzy. Ale może się mylić.

Przed odejściem najmłodszy z Rosjan dwukrotnie strzela z karabinu w sufit i Juttę obsypuje gipsowy pył. W ogłuszającym huku odbijającym się echem od ścian słyszy obok siebie cichy oddech Susanne, która leży na podłodze nie płacze, lecz słucha, jak oficer zapina spodnie. Trzej Rosjanie wychodzą na ulicę, a Frau Elena okręca się kurtką narciarską. Jest bosa, masuje sobie prawą dłonią lewe ramię, jakby próbowała się rozgrzać.

 

Paryż

É t i e n n e w y n a j m u j e m i e s z k a n i e na rue des Patriarches, w którym wychowała się Marie-Laure. Codziennie kupuje gazety, przegląda listy zwolnionych więźniów; bez przerwy słucha jednego z trzech odbiorników radiowych. De Gaulle, Afryka Północna, Hitler, Roosevelt, Gdańsk, Bratysława. Mnóstwo nazw, lecz nie ma wśród nich nazwiska ojca.

Codziennie chodzą na dworzec Austerlitz i czekają. Wielki zegar nieubłaganie odmierza sekundy, a Marie-Laure siedzi obok stryjecznego dziadka i słucha ponurego, bezsensownego łoskotu pociągów.

Étienne widzi żołnierzy z zapadniętymi policzkami, które przywodzą na myśl odwrócone filiżanki. Trzydziestolatkowie wyglądają jak osiemdziesięcioletni starcy. Mężczyźni w wytartych garniturach unoszą dłonie, by uchylać cylindrów, których już nie ma. Marie-Laure stara się coś wydedukować z dźwięku ich butów: te są małe, tamte ciężkie, jakby ważyły tonę, te prawie nie istnieją.

Wieczorami czyta, a Étienne telefonuje, pisze listy i prośby do urzędów repatriacyjnych. Marie-Laure śpi góra dwie, trzy godziny; potem budzi się, słysząc wycie widmowych pocisków.

To tylko autobus mówi Étienne, który leży na podłodze obok bratanicy. Albo: To tylko ptaki. Albo: To nic, Marie.

W większość poranków na dworcu Austerlitz czeka wraz z nimi stary, brodaty malakolog, doktor Geffard. Siedzi wyprostowany, z muszką pod szyją, pachnie rozmarynem, winem i miętą. Nazywa ją Laurette, mówi, że bardzo za nią tęsknił, że codziennie o niej myślał, że kiedy znowu ją zobaczył, przekonał się, iż dobro to jednak najtrwalsza rzecz na świecie.

Marie-Laure siedzi oparta ramieniem o Étiennea lub doktora Geffarda. Ojciec może być wszędzie. Ten przybliżający się głos może należeć do niego. Podobnie jak kroki po prawej stronie. Może być w celi, w rowie, oddalony o tysiąc kilometrów. Może od dawna nie żyć.

Marie-Laure chodzi do muzeum, wsparta na ramieniu Étiennea, i rozmawia z różnymi urzędnikami, którzy często ją pamiętają. Sam dyrektor tłumaczy, że usilnie szukają ojca, że pomogą jej w kwestiach mieszkaniowych, w kontynuowaniu nauki. Nikt nie wspomina o Morzu Ognia.

Zaczyna się wiosna, w eterze roi się od komunikatów. Berlin kapituluje, Göring wpada w ręce aliantów, pękają zamki wielkiego, tajemniczego skarbca nazizmu. Ludzie spontanicznie wychodzą na ulice. Czekający na bliskich na dworcu Austerlitz szepcą, że wraca jeden na stu. Że mają tak chude szyje, że można je objąć kciukiem i palcem wskazującym. Że kiedy zdejmują koszule, pod skórą widać poruszające się płuca.

Każdy kęs jedzenia spożywanego przez Marie-Laure to zdrada.

Nawet ci, którzy wrócili, wydają się inni, starsi, niż powinni być, jakby przebywali na obcej planecie, gdzie lata płyną szybciej.

Możliwe, że nigdy się nie dowiemy, co się stało mówi Étienne. Musimy być na to przygotowani.

Marie-Laure słyszy głos madame Manec: Nigdy nie wolno przestać wierzyć.

Czekają przez całe lato, Étienne po jednej stronie Marie-Laure, doktor Geffard po drugiej. W końcu, pewnego dnia w sierpniu o dwunastej w południe, Marie-Laure wspina się ze stryjecznym dziadkiem i doktorem Geffardem długimi schodami, aż wychodzą na słońce. Pyta, czy mogą bezpiecznie przejść przez jezdnię, a oni odpowiadają, że tak, więc prowadzi ich brzegiem Sekwany i przez bramę do Jardin des Plantes.

Na żwirowanych alejkach krzyczą chłopcy. Niedaleko ktoś gra na saksofonie. Marie-Laure zatrzymuje się koło pergoli, wokół której brzęczą pszczoły. Niebo wydaje się wysokie, odległe. Gdzieś ktoś się zastanawia, jak zedrzeć z głowy kaptur smutku, ale Marie-Laure nie może tego zrobić. Jeszcze nie. Jest tylko niewidomą dziewczyną bez domu i bez rodziców.

Co teraz? pyta Étienne. Lunch?

Szkoła odpowiada Marie-Laure. Chcę się uczyć.

 

Dwanaście

 

Volkheimer

K a w a l e r k a F r a n k a V o l k h e i m e r a, położona na drugim piętrze domu bez windy na przedmieściach Pforzheim w Niemczech Zachodnich, ma trzy okna. Za szybą, w odległości kilku metrów, na rogu budynku po przeciwnej stronie ulicy, wisi ogromny lśniący billboard z reklamą wędlin: ich ogromne różowoczerwone plastry, szare na krawędziach, są ozdobione natką pietruszki wielkości krzaka. W nocy cztery reflektory oświetlające billboard wypełniają mieszkanie dziwną poświatą.

Volkheimer ma pięćdziesiąt jeden lat.

W świetle reflektorów widać ukośne strugi kwietniowego deszczu. Ekran telewizora migoce na niebiesko, a Volkheimer odruchowo pochyla głowę, przechodząc z kuchni do pokoju. Żadnych dzieci, zwierząt, roślin doniczkowych, nieliczne książki na półkach. Stolik do gry w karty, materac, jeden fotel, w którym siada naprzeciwko telewizora, z puszką maślanych ciasteczek na kolanach. Zjada je po kolei: najpierw ciasteczka w kształcie kwiatków, potem precli, a wreszcie liści koniczyny.

W telewizji czarny koń pomaga się uwolnić mężczyźnie, którego przygniotło powalone drzewo.

Volkheimer instaluje i naprawia anteny telewizyjne na dachach. Każdego ranka wkłada granatowy kombinezon roboczy o przykrótkich nogawkach i w wielkich czarnych butach idzie do pracy. Jest wystarczająco silny, by dźwigać ciężkie rozsuwane drabiny, toteż większość zgłoszeń załatwia samodzielnie; poza tym rzadko się odzywa. Ludzie telefonują do rejonowego biura, by zamówić instalację anteny, skarżą się na cienie widoczne na ekranie, interferencję, szpaki na wysięgniku, a potem Volkheimer jedzie w teren. Łączy zerwane przewody, usuwa ptasie gniazdo albo podwyższa maszt anteny.

Pforzheim przypomina mu rodzinne strony tylko w najbardziej wietrzne, najzimniejsze dni. Volkheimer lubi, gdy powietrze wciska się pod kołnierzyk jego kombinezonu, lubi patrzeć na czyste niebo, dalekie wzgórza przysypane śniegiem, drzewa iskrzące się od lodu (w Pforzheim wszystkie posadzono po wojnie, wszystkie mają identyczny wiek). W zimowe popołudnia porusza się wśród anten niczym marynarz wśród olinowania statku. Na ulicach w dole widać w wieczornym niebieskawym świetle ludzi śpieszących do domów; czasami w górze szybują mewy, białe na tle ciemnego nieba. Ciężar narzędzi wiszących przy pasie roboczym, zapach przelotnego deszczu, krystaliczna jasność chmur o świcie to jedyne chwile, gdy Volkheimer czuje się w miarę normalnie.

Najczęściej, zwłaszcza w ciepłe dni, życie coraz bardziej go męczy: coraz większy hałas samochodów na ulicach, graffiti, polityka firmy, ciągłe rozmowy o premiach, dodatkach, godzinach nadliczbowych. Czasami w upalne letnie dni Volkheimer spaceruje w jaskrawym blasku billboardów i czuje, że samotność atakuje go jak choroba. Widzi wysokie rzędy sosen kołyszące się podczas burzy, słyszy skrzyp pni. Widzi glinianą polepę chaty z dzieciństwa i światło poranka sączące się między gałęziami jodeł, na których pająki utkały srebrne sieci. Kiedy indziej prześladują go oczy umarłych i znowu ich wszystkich zabija. W Łodzi, w Lublinie, w Radomiu, w Krakowie.

W okna, w dach bębni deszcz. Przed pójściem spać Volkheimer schodzi trzy piętra do foyer, by sprawdzić pocztę. Nie zaglądał do skrzynki od przeszło tygodnia. Znajduje dwie ulotki, rachunek oraz niewielką kopertę wysłaną przez stowarzyszenie weteranów wojennych działające w Berlinie Zachodnim. Zanosi pocztę na górę i otwiera kopertę.

W środku są zdjęcia trzech przedmiotów sfotografowanych na tym samym białym tle; obok nich widać karteczki ze starannie wykaligrafowanymi numerami i opisami.

14-6962. Jasnoszary płócienny plecak żołnierski z dwoma wyściełanymi pasami.

14-6963. Drewniany model domu, częściowo zmiażdżony.

14-6964. Prostokątny notatnik w miękkiej oprawie ze słowem Fragen na okładce.

Volkheimer nie rozpoznaje domu, plecak mógł należeć do każdego żołnierza, ale natychmiast wie, kto był właścicielem notatnika. Na dole, w rogu, znajdują się inicjały W.P. Volkheimer dotyka fotografii dwoma palcami, jakby chciał wyjąć i przejrzeć notatnik.

Był tylko chłopcem. Wszyscy byli tylko chłopcami. Nawet najwięksi.

List wyjaśnia, że stowarzyszenie próbuje przekazać najbliższym krewnym przedmioty należące do poległych żołnierzy, których nazwiska są nieznane. Stowarzyszenie ma podstawy do przypuszczeń, że sierżant sztabowy Frank Volkheimer służył jako dowódca oddziału właściciela plecaka; w 1944 roku znalazł się on w posiadaniu armii amerykańskiej w obozie przejściowym dla jeńców wojennych w Bernay we Francji.

Czy Volkheimer wie, do kogo należały te rzeczy?

Stawia fotografie na stole i patrzy na nie, przyciskając wielkie ręce do boków. Słyszy skrzyp osi ciężarówki, wystrzały z rury wydechowej, krople deszczu uderzające w blaszany dach. Brzęczenie rojów komarów. Tupot oficerek, głośne krzyki chłopców.

Biały szum, potem huk armat.

Ale czy wypadało go tam zostawiać, kiedy już nie żył? Czy to przyzwoite?

Kim ty mógłbyś być

Werner był niski. Miał białe włosy i odstające uszy. Kiedy marzł, zapinał ciasno kołnierzyk i wsuwał dłonie w rękawy. Volkheimer wie, do kogo należały te przedmioty.

 

Jutta

J u t t a W e t t e u c z y w E s s e n matematyki w szóstej klasie: liczby całkowite, rachunek prawdopodobieństwa, parabole. Codziennie nosi ten sam strój: czarne spodnie i nylonową bluzkę, na przemian beżową, czarną lub jasnoniebieską. Czasami kanarkową, jeśli jest w odważnym nastroju. Ma skórę o barwie mleka i włosy białe jak papier.

Mąż Jutty, Albert, jest łagodnym, powolnym, łysiejącym księgowym, którego wielką pasją jest puszczanie kolejek elektrycznych w piwnicy. Jutta długo nie wierzyła, że może zajść w ciążę, aż wreszcie doczekała się tego w wieku trzydziestu siedmiu lat. Syn Jutty i Alberta, Max, ma sześć lat; lubi błoto, psy i pytania, na które nikt nie zna odpowiedzi. Potrafi składać z papieru skomplikowane samolociki. Wraca do domu ze szkoły, klęka na podłodze w kuchni i składa samolocik z celową, wręcz przerażającą pasją; ocenia kąty nachylenia skrzydeł, ogony, dzioby. Wygląda na to, że największą przyjemność sprawiają mu praktyczne czynności związane z tworzeniem trójwymiarowego modelu, przekształcaniem płaskiej kartki w obiekt zdolny do lotu.

Jest czwartkowe popołudnie na początku czerwca, rok szkolny prawie się skończył, Jutta i Max są na basenie. Niebo zasnuwają szare chmury, w brodziku krzyczą dzieci, rodzice siedzą na leżakach, rozmawiają, czytają czasopisma lub drzemią, wszystko jest normalne. Albert stoi przy bufecie w spodenkach kąpielowych, z niewielkim ręcznikiem zarzuconym na szerokie barki, i patrzy na wybrane przez siebie lody.

Max pływa niezgrabnie, kolejno wyrzuca ramiona do przodu, od czasu do czasu unosi wzrok, by sprawdzić, czy matka patrzy. Po wyjściu z basenu owija się ręcznikiem i siada obok niej na leżaku. Jest mocno zbudowany, niski i ma odstające uszy. Na jego powiekach lśnią krople wody. Zachmurzone niebo ciemnieje i w powietrzu pojawia się wieczorny chłód; kolejne rodziny opuszczają pływalnię i wracają do domów, pieszo, na rowerach lub autobusami. Max wyjmuje krakersy z kartonowego pudełka i chrupie je głośno.

Uwielbiam krakersy Leibniz Zoo, Mutti





:


: 2017-03-18; !; : 210 |


:

:

, .
==> ...

1708 - | 1529 -


© 2015-2024 lektsii.org - -

: 0.281 .