.


:




:

































 

 

 

 


Mil podmorskiej żeglugi 1




N a p o d ł o d z e p r z e d s y p i a l n i ą Marie-Laure leży duży pakunek owinięty gazetami i przewiązany sznurkiem. Na schodach rozlega się głos Étiennea:

Najlepsze życzenia z okazji szesnastych urodzin!

Marie-Laure otwiera paczkę. Dwie książki, jedna na drugiej. Od wyjazdu ojca z Saint-Malo minęły trzy lata i cztery miesiące. Tysiąc dwieście dwadzieścia cztery dni. Ostatni raz czytała alfabet Braillea prawie cztery lata temu, a jednak natychmiast przypomina sobie litery, jakby przerwała lekturę wczoraj.

Juliusz. Verne. 20 000. Mil. Podmorskiej. Żeglugi. Część. Pierwsza. Część. Druga.

Rzuca się w stronę stryjecznego dziadka i obejmuje go za szyję.

Powiedziałaś, że nigdy nie doczytałaś tej książki do końca. Pomyślałem sobie, że zamiast czytać samemu, może mógłbym posłuchać, jak ty czytasz.

Ale jak?

Monsieur Hébrard, księgarz.

Marie-Laure wyciąga się na podłodze i otwiera książkę na pierwszej stronie.

Zamierzam zacząć od nowa. Od samego początku.

Znakomicie.

Rozdział pierwszy czyta. Uciekająca skała. Wszyscy zapewne pamiętają owo przedziwne, niewytłumaczone i niewytłumaczalne zjawisko, które miało miejsce w 1866 roku14. Przebiega pierwsze dziesięć stron, przypominając sobie fabułę: cały świat interesuje się mitycznym potworem morskim, a sławny specjalista w zakresie biologii morza, profesor Piotr Aronnax wyrusza w podróż, by poznać prawdę. Czy to potwór, czy ruchoma skała? Może coś innego? Lada chwila Aronnax wypadnie za burtę fregaty, a później wraz z kanadyjskim harpunnikiem Nedem Landem znajdzie się w łodzi podwodnej kapitana Nemo. Za oknem zasłoniętym tekturą, z nieba o barwie platyny pada deszcz. W rynsztoku kroczy gołąb, gruchając hu-hu-hu! W zatoce jesiotr wyskakuje z wody jak srebrzysty koń, a później znika.

 

Depesza

N a S z m a r a g d o w e W y b r z e ż e przybył nowy komendant garnizonu, pułkownik. Schludny, elegancki, sprawny. Odznaczony pod Stalingradem. Nosi monokl. Zawsze towarzyszy mu olśniewająca Francuzka pełniąca rolę sekretarki i tłumaczki, która wygląda jak dama dworu rosyjskich carów.

Pułkownik jest średniego wzrostu i ma przedwcześnie posiwiałe włosy, ale szczególne połączenie prezencji i postawy sprawia, że stojący przed nim żołnierze zawsze czują się niżsi. Krążą pogłoski, że przed wojną był prezesem dużej firmy produkującej samochody. Że rozumie potęgę drzemiącą w niemieckiej ziemi, że w każdej komórce jego ciała wibruje mroczna prehistoryczna energia. Że nigdy się nie podda.

Każdego wieczoru wysyła depesze z poczty głównej w Saint-Malo. Wśród szesnastu oficjalnych wiadomości nadanych trzydziestego kwietnia 1940 roku jest prośba przekazana do Berlina.

= INFORMUJĘ O TRANSMISJACH RADIOWYCH DYWERSANTÓW W CÔTES DARMOR UWAŻAMY, ŻE ŹRÓDŁO TO SAINT-LUNAIRE, DINARD, SAINT-MALO LUB CANCALE = PROSZĘ O POMOC W LOKALIZACJI I ELIMINACJI RADIOSTACJI =

Kropka, kropka, kreska, kreska, depesza biegnie po drutach opasujących Europę.

 

Osiem

Sierpnia 1944

 

Fort National

W t r z e c i m d n i u o b l ę ż e n i a Saint-Malo po południu ustaje ostrzał artyleryjski, jakby kanonierzy nagle zasnęli przy działach. Płoną drzewa, płoną samochody, płoną domy. Niemieccy żołnierze piją w bunkrach wino. W piwnicy seminarium ksiądz pokrapia mury wodą święconą. Dwa oszalałe ze strachu konie wyłamują drzwi garażu, w którym je zamknięto, i galopują Grand Rue między płonącymi budynkami.

Około czwartej amerykański moździerz polowy wystrzeliwuje z odległości trzech kilometrów jeden źle wycelowany pocisk. Przelatuje on nad murami miasta i trafia w północną blankę fortu National, gdzie przebywa na wolnym powietrzu trzystu osiemdziesięciu francuskich więźniów. W wyniku eksplozji natychmiast ginie dziewięciu. Jeden z zabitych nie wypuszcza z ręki kart trzymanych w czasie gry w brydża.

 

Na poddaszu

P r z e z c a ł e c z t e r y l a t a p o b y t u Marie-Laure w Saint-Malo czas odmierzały dzwony katedry Świętego Wincentego. Ale teraz dzwony umilkły. Nie wie, jak długo tkwi w pułapce na poddaszu; nie wie nawet, czy jest dzień, czy noc. Czas potrafi być zdradliwy: jeśli ktoś raz straci jego rachubę, wiotka nić może na zawsze wymknąć mu się z rąk.

Pragnienie staje się tak silne, że Marie-Laure zastanawia się, czy nie ugryźć się we własną rękę, by napić się krążącej w niej krwi. Wyjmuje puszki z płaszcza stryjecznego dziadka i przykłada wargi do wieczek. Mają metaliczny smak. Ich zawartość znajduje się w odległości milimetra.

Nie ryzykuj odzywa się głos ojca. Nie ryzykuj hałasu.

Tylko jedną, tato. Zostawię drugą na później. Niemiec odszedł. Teraz prawie na pewno już odszedł.

Dlaczego alarm nie zadziałał?

Bo przeciął drut. Albo nie usłyszałam dzwonka przez sen. Mogło być wiele innych powodów.

Dlaczego miałby odejść, kiedy to, czego szuka, jest w domu?

Kto wie, czego szuka?

Wiesz, czego szuka.

Jestem taka głodna, tato.

Postaraj się myśleć o czymś innym.

Szumiące wodospady czystej, chłodnej wody.

Wytrzymasz, ma chérie.

Skąd wiesz?

Z powodu brylantu w kieszeni twojego płaszcza. Zostawiłem go tutaj, by cię chronił.

Dotąd naraża mnie na same niebezpieczeństwa.

Więc dlaczego dom nie został trafiony? Dlaczego się nie zapalił?

To tylko minerał, tato. Kamyk. Człowiek może mieć szczęście albo pecha. Wszystko opiera się na prawdopodobieństwie i fizyce, pamiętasz?

Żyjesz.

Żyję wyłącznie dlatego, że jeszcze nie umarłam.

Nie otwieraj puszki. Usłyszy cię. Nie zawaha się zabić.

Bez przerwy pojawiają się pytania. Marie-Laure ma wrażenie, że jej mózg za chwilę eksploduje. Siada na stołku od fortepianu na końcu poddasza i dotyka dłońmi nadajnika Étiennea, starając się zrozumieć przeznaczenie poszczególnych części tu jest fonograf, tu mikrofon, tu jeden z czterech przewodów podłączonych do pary akumulatorów gdy nagle słyszy coś pod sobą.

Głos.

Bardzo ostrożnie schodzi ze stołka i przykłada ucho do podłogi. Niemiec jest bezpośrednio pod nią. Sika w toalecie na piątym piętrze. Mocz cieknie nierównym, cieniutkim strumyczkiem, a Niemiec stęka, jakby odczuwał nieznośny ból. Między stęknięciami woła: Das Häuschen fehlt, wo bist du Häuschen?

Chyba jest chory.

Das Häuschen fehlt, wo bist du Häuschen?

Nikt nie odpowiada. Do kogo mówi?

Gdzieś za domem rozlega się huk dalekich moździerzy i wycie pocisków lecących w górze. Marie-Laure słucha, jak Niemiec wychodzi z toalety i idzie w stronę jej sypialni. Kuleje w taki sam sposób jak poprzednio. Mruczy. Zachowuje się jak wariat. Häuschen: co to znaczy?

Skrzypią sprężyny jej materaca, wszędzie poznałaby ten dźwięk. Czy przez cały czas spał w jej łóżku? Słychać sześć głuchych wystrzałów, które następują jeden po drugim; są bardziej basowe od ognia baterii przeciwlotniczych, dobiegają z większej odległości. Działa okrętowe. Po chwili rozlegają się bębny, cymbały, gongi wybuchów. Cisza się kończy.

Otchłań w brzuchu, pustynia w gardle Marie-Laure wyjmuje z płaszcza jedną z puszek z jedzeniem. Cegła i nóż są w zasięgu ręki.

Nie.

Jeśli dalej będę cię słuchać, tato, umrę z głodu, trzymając jedzenie w rękach.

W sypialni Marie-Laure dalej panuje cisza. Raz po raz nadlatują pociski, wyją w górze w przewidywalnych odstępach, zataczają nad dachem wydłużoną krwistoczerwoną parabolę. Marie-Laure korzysta z hałasu, by otworzyć puszkę. Pocisk nadlatuje z długim iiiiiiiiiiiiiii, w czasie bum cegła uderza w nóż, a jego czubek wnika w metal. Straszliwa, tępa detonacja gdzieś w pobliżu. W ściany kilkunastu domów uderzają z hukiem odłamki.

Iiiiiiiiiiiiiii bum! Iiiiiiiiiiiiiii bum! Przy każdym wybuchu modlitwa. Nie pozwól, by mnie usłyszał!

Pięć uderzeń i z puszki zaczyna wyciekać płyn. Po szóstym Marie-Laure udaje się wyciąć ćwiartkę koła i podważyć ją ostrzem noża.

Unosi puszkę i pije. Chłód, sól: fasola. Gotowana zielona fasolka. Woda, w której ją zakonserwowano, jest przepyszna: Marie-Laure ma wrażenie, że chłonie ją całym ciałem. Opróżnia puszkę. Ojciec milczy w jej głowie.

 

Głowy

W e r n e r u n o s i a n t e n ę w stronę zmiażdżonego sufitu i dotyka poskręcanej rury. Nic. Chodząc na czworakach, przeciąga antenę wokół piwnicy, jakby przywiązywał Volkheimera do złotego fotela. Nic. Wyłącza gasnącą latarkę, z całych sił przyciska słuchawkę do zdrowego ucha, zamyka oczy, włącza naprawiony odbiornik, przeciąga igłą po cewce strojenia i zamienia się w słuch.

Szum, szum, szum, szum, szum.

Może znajdują się zbyt głęboko? Może fale elektromagnetyczne odbijają się od ruin hotelu? Może w radiu zepsuła się jakaś ważna część, której Werner nie zdołał zidentyfikować? Może genialni naukowcy Führera stworzyli cudowną broń i ta część Europy stała się martwą pustynią, a Werner i Volkheimer są jedynymi żywymi ludźmi?

Zdejmuje słuchawki i wyłącza prąd. Jedzenie już dawno się skończyło, manierki są puste, a mętna ciecz na dnie kubła z pędzlami nie nadaje się do picia. Obaj wypili po kilka kropel, lecz Werner wątpi, czy zdoła jeszcze coś przełknąć.

Akumulator radia jest prawie wyczerpany. Kiedy padnie, zostanie im tylko duży amerykański zasilacz z czarnym kotem na boku. A później?

Ile tlenu w ciągu godziny zmienia w dwutlenek węgla układ oddechowy jednego człowieka? Był czas, gdy Werner z radością zmierzyłby się z tym problemem. Teraz siedzi na ziemi, trzymając na kolanach dwa granaty trzonkowe Volkheimera, i czuje, że stopniowo traci resztki rozsądku. Obróci trzonek pierwszego z nich, a potem drugiego. Odbezpieczy granaty, by oświetlić piwnicę, znowu coś widzieć.

Volkheimer od czasu do czasu włącza latarkę i kieruje snop żółtawego światła na odległy kąt piwnicy, gdzie na dwóch półkach stoi osiem lub dziewięć białych gipsowych głów, kilka przewróconych na bok. Wyglądają jak głowy manekinów, tylko staranniej uformowane, trzy z wąsami, dwie łyse, jedna w wojskowej czapce. Nawet przy wyłączonym świetle mają w ciemności dziwną moc: prawie lśnią w mroku, śnieżnobiałe, niedostrzegalne, lecz mimo wszystko widzialne, wtopione w siatkówki Wernera.

Nieme, baczne, patrzące nieruchomymi oczyma.

Iluzje umysłu.

Twarze, odwróćcie wzrok.

Czołga się w ciemności w stronę Volkheimera: czuje ulgę, natrafiając w mroku na ogromne kolana przyjaciela. Obok stoi karabin. Gdzieś dalej trup Bernda.

Słyszałeś kiedyś historie, które o tobie opowiadali? pyta.

Kto?

Chłopcy ze Schulpforty.

Słyszałem kilka.

Podobało ci się to? Że nazywają cię Olbrzymem? Że wszyscy się ciebie boją?

Jeśli ktoś bez przerwy pyta cię o wzrost, nie jest to wcale takie zabawne.

Gdzieś nad ziemią wybucha pocisk. Gdzieś poza piwnicą płonie miasto, szumi morze, poruszają pierzastymi czułkami pąkle.

A tak naprawdę ile masz wzrostu?

Volkheimer prycha, krótki chrapliwy śmiech.

Myślisz, że Bernd miał dobry pomysł z tymi granatami?

Nie odpowiada Volkheimer, a jego głos staje się nagle czujny. Wybuch by nas zabił.

Nawet gdybyśmy zbudowali jakąś zaporę?

Zostalibyśmy zmiażdżeni.

Werner próbuje dojrzeć w mroku głowy po drugiej stronie piwnicy. Jeśli nie granaty, to co? Czy Volkheimer naprawdę wierzy, że ktoś ich odkopie? Że zasługują na ocalenie?

Więc mamy po prostu czekać?

Volkheimer nie odpowiada.

Jak długo?

Kiedy akumulatory się wyczerpią, amerykański zasilacz o napięciu jedenastu woltów powinien pozwolić działać odbiornikowi jeszcze przez jeden dzień. Werner mógłby go również podłączyć do latarki Volkheimera. Bateria dałaby kolejny dzień białego szumu. Albo dzień światła. Ale nie będą potrzebowali światła, by posłużyć się karabinem.

 

Delirium

V o n R u m p e l w i d z i ś w i a t przez fioletową mgiełkę. To chyba efekt morfiny: musiał wziąć za dużą dawkę. Albo choroba zaczęła wpływać na jego wzrok.

Przez okno wpada popiół; jego drobinki przypominają płatki śniegu. Czy to świt? Łuna w oknie może być efektem pożarów. Pościel i mundur są mokre od potu, jakby wziął we śnie kąpiel. Czuje w ustach smak krwi.

Podczołguje się do końca łóżka i spogląda na model. Dokładnie go przestudiował. Roztrzaskał denkiem butelki jeden z narożników. Budynki są w większości puste château, katedra, rynek ale po co miałby zawracać sobie głowę rozbijaniem wszystkich domów, skoro brakuje jednego, tego, którego szuka?

Wydaje się, że wszystkie pozostałe budynki w zbombardowanym mieście płoną lub rozpadają się w gruzy, ale von Rumpel ma przed sobą miniaturowy negatyw sytuacji: dom, w którym przebywa, zniknął, lecz Saint-Malo pozostało nienaruszone.

Czy dziewczyna mogła zabrać ze sobą model kamienicy, gdy uciekła? Niewykluczone. Stryjeczny dziadek nie miał przy sobie kamienia, gdy zabrano go do fortu National. Starannie go przeszukano, lecz znaleziono tylko papiery von Rumpel osobiście nadzorował rewizję.

Gdzieś wali się ściana, na ziemię spada tona cegieł i cementu.

Wystarczającym dowodem jest to, że dom stoi, chociaż tyle innych zniszczono. Brylant na pewno jest w środku. Musi go po prostu znaleźć, gdy jest jeszcze czas. Przycisnąć do serca i czekać, aż bogini wyciągnie ognistą dłoń, roztrąci samoloty i spopieli wrogów. Utoruje płomieniami drogę wyjścia z twierdzy, z obleganego Saint-Malo, uratuje przed chorobą. Będzie ocalony. Musi po prostu zwlec się z łóżka i szukać dalej. Robić to bardziej metodycznie. Tak długo, jak trzeba. Zerwać podłogi, rozkuć ściany. Poczynając od kuchni. Ostatni raz.

 

Woda

M a r i e - L a u r e s ł y s z y s k r z y p sprężyn swojego łóżka. Słyszy, jak Niemiec opuszcza jej pokój i rusza w dół po schodach. Wychodzi? Kapituluje?

Zaczyna padać. W dach uderzają tysiące maleńkich kropelek. Marie-Laure staje na palcach i przykłada ucho do powierzchni dachu. Słucha, jak krople spływają po dachówkach. Jak brzmiała modlitwa? Ta, którą madame Manec mruczała do siebie, gdy szczególnie złościła się na Étiennea?

Panie Boże Wszechmogący, Twoja łaska to oczyszczający ogień.

Musi uporządkować myśli. Posługiwać się rozumem i logiką. Podobnie jak robiłby to ojciec, podobnie jak robiłby to wielki znawca biologii morza, profesor Piotr Aronnax z powieści Juliusza Vernea. Niemiec nie wie o istnieniu poddasza. Ona zaś ma brylant w kieszeni, a poza tym puszkę jedzenia. Oto czynniki działające na jej korzyść.

Deszcz jest także dobry: ugasi pożary. Czy mogłaby nałapać trochę wody, by się napić? Wybić dziurę w dachówkach? Wykorzystać deszcz w inny sposób? Może dla zamaskowania hałasu?

Doskonale wie, gdzie znajdują się dwa ocynkowane wiadra: tuż za drzwiami jej pokoju. Może do nich iść, może nawet wnieść jedno na strych.

Nie, wniesienie wiadra po drabinie nie wchodzi w rachubę. Jest zbyt ciężkie, narobi hałasu, wszędzie rozleje się woda. Ale mogłaby pójść do swojego pokoju i zanurzyć twarz w wodzie. Napełnić pustą puszkę po fasolce.

Sama myśl o tym, że zanurza wargi, że czubek jej nosa dotyka mokrej powierzchni, wywołuje tak silne pragnienie, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczała. Wyobraża sobie, że wpada do jeziora, że woda wypełnia jej nos i usta, że zaczyna pić. Jeden łyk i rozjaśnia jej się w głowie. Czeka, aż głos ojca zacznie się sprzeciwiać, ale panuje cisza.

Odległość między zewnętrznymi drzwiami szafy a drzwiami sypialni Marie-Laure wynosi dwadzieścia jeden kroków; droga biegnie przez pokój Henriego i korytarz. Marie-Laure podnosi z podłogi nóż i pustą puszkę, po czym wsadza je do kieszeni. Schodzi po siedmiu szczeblach drabiny i przez dłuższy czas tkwi bez ruchu przy tylnej ścianie szafy. Słucha, słucha, słucha. Kiedy kuca, drewniany domek uwiera ją w żebra. Czy na jego mikroskopijnym poddaszu czeka i wytęża słuch jej maleńki sobowtór?

Dociera do niej tylko plusk deszczu, który sprawia, że Saint-Malo pokrywa się błotem.

Może to podstęp? Może Niemiec usłyszał, jak otwierała puszkę fasoli, hałaśliwie szła po schodach, i po cichutku wspiął się na górę? Może stoi z wyciągniętym pistoletem przed wielką szafą?

Panie Boże Wszechmogący, Twoja łaska to oczyszczający ogień.

Marie-Laure kładzie dłoń na tylnej ścianie szafy i przesuwa ją na bok. Kiedy idzie na czworakach naprzód, jej twarz muskają koszule. Dotyka wewnętrznej strony drzwi szafy i powoli uchyla jedno ze skrzydeł.

Nie rozlega się strzał. Nic się nie dzieje. Tylko przez pozbawione szyb okno słychać deszcz padający na płonące domy i grzechot kamyków toczonych przez fale. Marie-Laure staje na podłodze sypialni dziadka i wzywa go: ciekawskiego chłopca z lśniącymi włosami, który pachnie morzem. Jest dowcipny, inteligentny, pełen energii, bierze ją za jedną rękę, Étienne za drugą, a dom staje się taki jak pięćdziesiąt lat wcześniej: na parterze śmieją się dobrze ubrani rodzice, w kuchni kucharz wyjmuje ostrygi z muszli, madame Manec, młoda służąca, śpiewa na drabinie, odkurzając żyrandol

Tato, miałeś klucze do wszystkiego.

Chłopcy wyprowadzają ją na korytarz. Mija łazienkę.

W sypialni czuć ślady zapachu Niemca: odór przypominający wanilię. W głębi kryje się woń zgnilizny. Marie-Laure słyszy tylko plusk deszczu i własny puls w skroniach. Klęka najciszej, jak potrafi, i dotyka dłońmi szpar między deskami podłogi. Kiedy czubki jej palców natrafiają na bok wiadra, ma wrażenie, że dźwięk jest głośniejszy od dzwonów katedry.

W dach i ściany bębnią krople deszczu. Z framug pozbawionego szyb okna kapie woda. Wokół stoją muszle i kamyki. Model miasta. Kołdra. Gdzieś w pokoju muszą być jej buty.

Pochyla głowę i dotyka wargami powierzchni wody. Każdy łyk wydaje się głośny jak wybuch pocisku armatniego. Jeden, trzy, pięć; pije, oddycha, pije, oddycha. Wsadza twarz do wiadra.

Oddycha. Umiera. Marzy.

Czy Niemiec się porusza? Czy jest na dole? Czy znowu wchodzi po schodach?

Dziewięć, jedenaście, trzynaście łyków, zaspokoiła pragnienie. Brzuch ma zaokrąglony, chlupie w nim woda, wypiła za dużo. Zanurza puszkę w wiadrze i napełnia. Teraz trzeba się bezszelestnie wycofać. Nie uderzyć w ścianę, w drzwi. Nie potknąć się, nie rozlać wody. Odwraca się i zaczyna iść na czworakach, trzymając w lewej ręce puszkę z wodą.

Kiedy Marie-Laure dociera do drzwi swojego pokoju, nagle słyszy Niemca. Jest trzy lub cztery piętra niżej, plądruje jedno z pomieszczeń. Do Marie-Laure dobiega odgłos przypominający dźwięk setek kulek łożyskowych wysypywanych na podłogę. Podskakują, grzechoczą, toczą się.

Wyciąga prawą rękę i tuż przy drzwiach odkrywa coś dużego, prostokątnego i twardego, oprawionego w płótno. Jej książka! Powieść! Leży w tym miejscu, jakby specjalnie położył ją ojciec. Niemiec musiał zrzucić książkę z łóżka. Marie-Laure unosi ją jak najciszej i przyciska do płaszcza stryjecznego dziadka.

Czy zdoła dotrzeć na parter?

Czy potrafi prześlizgnąć się obok Niemca i wyjść na ulicę?

Jej naczynia włoskowate pęcznieją od wody, krążenie krwi się poprawia, myśli jaśniej. Nie chce umrzeć, i tak podjęła już zbyt wielkie ryzyko. Nawet gdyby jakimś cudem zdołała się przemknąć obok Niemca, nie może liczyć, że na ulicach będzie bezpieczniej niż w domu.

Dociera do korytarza. Dociera do progu sypialni dziadka. Po omacku znajduje szafę, wchodzi przez otwarte drzwi i zamyka je za sobą.

 

Belki

W g ó r z e p r z e l a t u j ą p o c i s k i, wstrząsając piwnicą jak przejeżdżający pociąg towarowy. Werner wyobraża sobie amerykańskich obserwatorów artyleryjskich z lornetkami zajmują stanowiska na skałach, balkonach hoteli lub w wieżyczkach czołgów; ogniomistrze obliczają prędkość wiatru, kąt nachylenia luf dział, temperaturę powietrza; radiotelegrafiści przyciskają do uszu słuchawki telefoniczne, wyznaczają cele.

Trzy stopnie w prawo, potwierdzić zasięg. Spokojne, zmęczone głosy ludzi kierujących ogniem dział. Ten sam rodzaj głosu, jakim posługuje się Bóg, gdy wzywa do siebie ludzkie dusze. Proszę tędy.

Tylko liczby. Czysta matematyka. Musisz się przyzwyczaić do myślenia w ten sposób. U Amerykanów jest tak samo.

Mój pradziadek był pilarzem w epoce żaglowców, gdy nie istniały jeszcze parowce odzywa się nagle Volkheimer.

Werner nic nie widzi w ciemności, ale jest pewien, że Volkheimer stoi i dotyka czubkami palców trzech strzaskanych belek podtrzymujących sufit. Ugina kolana, by nie uderzyć głową w sufit. Musi wyglądać jak Atlas dźwigający na barkach kulę ziemską.

W tamtych czasach cała Europa potrzebowała masztów do okrętów wojennych ciągnie Volkheimer. Ale w większości krajów nie było już dużych drzew. Pradziadek mówił, że w Anglii nie zostało ani jedno porządne drzewo. Dlatego maszty angielskich, hiszpańskich i portugalskich okrętów wojennych pochodziły z Prus, z puszcz kraju, w którym się wychowałem. Pradziadek wiedział, gdzie rosną największe drzewa. Niektóre z nich musiało ścinać przez pięć dni pięciu ludzi. Mówił, że najpierw wbijano w nie kliny, jak igły w skórę słonia. Największe pnie zaczynały trzeszczeć dopiero po stu klinach.

Wyją pociski artyleryjskie, piwnica dygoce.

Pradziadek mówił, że uwielbia wyobrażać sobie ogromne pnie ciągnięte przez konie przez całą Europę, przez mosty na rzekach, a potem transportowane morzem do Wielkiej Brytanii, gdzie obdzierano je z kory i robiono maszty. Później przez dziesiątki lat uczestniczyły w bitwach, cieszyły się nowym życiem, pływały po oceanach, aż w końcu runęły do wody i umarły po raz drugi.

W górze przelatuje następny pocisk i Werner wyobraża sobie, że słyszy pękanie drewna w olbrzymich belkach nad głową. Ta bryła węgla była kiedyś zieloną rośliną, paprocią lub trzciną, która żyła przed milionem lat, może dwa miliony lat temu, a może sto milionów. Potraficie sobie wyobrazić sto milionów lat?

Tam, skąd pochodzę, wykopują drzewa. Prehistoryczne mówi. Koniecznie chciałem się stamtąd wyrwać.

Ja też.

A teraz?

Bernd rozkłada się w kącie piwnicy. Gdzieś daleko żyje Jutta, patrzy, jak cienie oddzielają się od nocy, obserwuje górników przechodzących o świcie obok domu. Kiedy Werner był chłopcem, nie potrzebował niczego więcej, prawda? Kraina dzikich kwiatów puszczających pąki wśród rdzewiejących, zużytych części maszyn. Świat jagód, skórek marchwi i bajek Frau Eleny. Ostrej woni smoły, przejeżdżających pociągów i pszczół brzęczących między szybami. Sznurka, śliny, drutu i głosu w radiu, który proponuje Wernerowi, że da mu krosno, by tkał na nim marzenia.





:


: 2017-03-18; !; : 227 |


:

:

.
==> ...

1767 - | 1589 -


© 2015-2024 lektsii.org - -

: 0.103 .