.


:




:

































 

 

 

 


ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Gwardia Dumbledorea 3




Mała szansa mruknął Ron, który nieco smętnie przyglądał się swojej monecie. Nie mam prawdziwego galeona, więc nie będę miał z czym pomylić tego fałszywego.

Zbliżał się pierwszy w tym sezonie mecz quidditcha, Gryfoni przeciw Ślizgonom, więc musieli przerwać spotkania GD, bo Angelina nalegała na codzienne treningi. Rozgrywki o Puchar Quidditcha wznawiano po tak długiej przerwie, że zainteresowanie meczem było olbrzymie. Krukoni i Puchoni z niecierpliwością czekali na wynik, bo w ciągu tego roku mieli się zmierzyć z obiema drużynami. Opiekunowie domów nie przyjmowali do wiadomości, że ich drużyna może przegrać, chociaż starali się to ukryć, opowiadając o szlachetnej rywalizacji sportowej. Harry zdał sobie sprawę, jak bardzo profesor McGonagall zależy na przegranej Ślizgonów, kiedy powstrzymała się od zadawania Gryfonom pracy domowej w ciągu całego tygodnia poprzedzającego mecz.

Uważam, że umiecie już tyle, że na razie wystarczy powiedziała im z dumą, a kiedy wszyscy zrobili miny, jakby się przesłyszeli, dodała, patrząc na Harryego i Rona: Przyzwyczaiłam się do widoku Pucharu Quidditcha w moim gabinecie i nie chciałabym oddawać go profesorowi Snapeowi, więc wykorzystajcie ten czas na dodatkowe treningi, dobrze, chłopcy?

Snape otwarcie kibicował Slizgonom. Zamawiał dla nich boisko tak często, że Gryfoni mieli trudności ze swoimi treningami. Był też głuchy na powtarzające się doniesienia o próbach rzucania uroków na zawodników Gryfonów przez Ślizgonów. Kiedy Alicja Spinnet znalazła się w skrzydle szpitalnym, bo brwi urosły jej tak, że prawie nic nie widziała, Snape upierał się, że sama musiała rzucić na siebie Zaklęcie Bujnego Owłosienia i nie chciał wysłuchać czternastu naocznych świadków, którzy utrzymywali, że widzieli, jak Miles Bletchley, obrońca Ślizgonów, trafił ją zza pleców tym zaklęciem, kiedy siedziała w bibliotece.

Harry był optymistą co do wyniku meczu. W końcu Gryfoni jeszcze nigdy nie przegrali z drużyną Malfoya. Ron nie grał jeszcze na poziomie Wooda, ale pracował ciężko, by poprawić styl. Jego najsłabszym punktem była tendencja do utraty wiary w siebie, kiedy popełnił błąd; jeśli puścił jednego gola, tracił głowę i można się było spodziewać, że puści następne. Z drugiej strony, Harry był świadkiem, jak Ron bronił strzały nie do obrony, kiedy był w formie. Podczas jednego z pamiętnych treningów zwisł z miotły, trzymając się jej tylko jedną ręką, a mimo to kopnął zmierzającego do jego bramki kafla tak mocno, że piłka poszybowała przez długość całego boiska i przeleciała przez sam środek pętli po drugiej stronie. Reszta drużyny uznała to za wyczyn porównywalny z tym, czego ostatnio dokonał Barry Ryan, bramkarz reprezentacji Irlandii, znalazłszy się sam na sam z najlepszym polskim ścigającym, Władysławem Zamojskim. Nawet Fred mówił, że on i George będą jeszcze z Rona dumni i że poważnie rozważają możliwość publicznego przyznawania się, że jest ich bratem, czego jakoby się wypierali przez ostatnie cztery lata.

Harryego martwiło tylko to, że Ron był bardzo podatny na próby wyprowadzenia go z równowagi przez Ślizgonów. Sam znosił ich szyderstwa przez cztery lata, więc uwagi typu: Hej, Głupotter, podobno Warrington przysiągł, że w sobotę zwali cię z miotły bardziej go rozśmieszały niż przerażały. Ma takiego cela, że może bym się bał, gdyby próbował trafić w najbliższego mnie zawodnika, odpowiedział wówczas, na co Ron i Hermiona parsknęli śmiechem, a Pansy Parkinson przestała się drwiąco uśmiechać.

Natomiast Ron nie wytrzymywał kampanii obelg, kpin i zastraszania. Kiedy któryś z mijającej go na korytarzu grupy Ślizgonów w tym siódmoklasistów, o wiele wyższych od niego mruknął: Weasley, zamówiłeś już łóżko w skrzydle szpitalnym?, nie roześmiał się, tylko lekko zzieleniał na twarzy. Kiedy Draco Malfoy udawał, że wypuszcza z rąk kafla (co robił za każdym razem, gdy Rona zobaczył), Ronowi płonęły uszy i tak trzęsły się ręce, że niewiele brakowało, by wypuścił z nich to, co akurat trzymał.

Minął październik, a z nim wyjące wiatry i ulewne deszcze, nadszedł listopad, zimny jak oblodzone żelazo, z silnymi mrozami w każdy poranek i lodowatymi powiewami, kąsającymi odsłonięte dłonie i twarze. Niebo i sklepienie Wielkiej Sali zrobiły się bladoszare, góry wokół Hogwartu pokryły się czapami śniegu, a temperatura w zamku tak opadła, że wielu uczniów nosiło między lekcjami ochronne rękawice ze smoczej skóry.

W dniu meczu powitał ich jasny i mroźny poranek. Harry obudził się, spojrzał na łóżko Rona i zobaczył, że ten siedzi wyprostowany, obejmując kolana ramionami, i wpatruje się nieruchomo w przestrzeń.

Nic ci nie jest? zapytał Harry.

Ron pokręcił przecząco głową, ale nic nie powiedział. Harry przypomniał sobie mimo woli, jak Ron niechcący rzucił na siebie zaklęcie powodujące wymiotowanie ślimakami. Teraz był tak samo blady i spocony jak wówczas, nie mówiąc już o tej samej niechęci do otwierania ust.

Musisz coś zjeść powiedział Harry dziarskim tonem. Chodź, idziemy.

Wielka Sala zapełniała się szybko, rozmowy były głośniejsze, a atmosfera bardziej ożywiona niż zwykle. Kiedy przechodzili koło stołu Ślizgonów, rozległy się drwiące okrzyki i śmiechy. Harry spojrzał na nich i zobaczył, że prócz zwykłych zielono-srebrnych szalików i kapeluszy, prawie każdy miał srebrną odznakę w kształcie korony. Nie wiedzieć czemu niektórzy machali do Rona, rycząc ze śmiechu. Harry próbował odczytać, co jest napisane na odznace, ale zbyt mu zależało na tym, by szybko zaprowadzić Rona do stołu Gryfonów, więc nie zdążył.

Gryfoni powitali ich wiwatami. Każdy miał na sobie coś w kolorach czerwieni i złota. Wiwaty nie dodały jednak Ronowi otuchy, przeciwnie, jakby mu odebrały resztki pewności siebie. Kiedy opadł na ławkę, wyglądał, jakby zasiadał do ostatniego w swym życiu posiłku.

Co ja robię, chyba mi kompletnie odbiło mruknął ochrypłym szeptem. To przecież czyste wariactwo.

Nie bądź głupi upomniał go stanowczo Harry, podsuwając mu mieszankę płatków zbożowych. Zagrasz super. To normalne, że człowiek ma tremę.

Jestem beznadziejny zachrypiał Ron. Jestem okropny. Nie obronię, choćby od tego zależało moje życie. Co ja sobie myślałem?

Weź się w garść skarcił go Harry. Przypomnij sobie, jak na treningu obroniłeś jedną nogą, nawet Fred i George piali z zachwytu...

Ron zwrócił ku niemu udręczoną twarz.

To był przypadek wyszeptał. Wcale tego nie zamierzałem zrobić... ześliznąłem się z miotły, kiedy nikt na mnie nie patrzył, a potem próbowałem na nią wleźć i kopnąłem tego kafla zupełnie przypadkowo.

No wiesz powiedział Harry, starając się szybko ochłonąć po tej niezbyt przyjemnej informacji jeszcze kilka takich przypadków i mamy wygraną w kieszeni.

Hermiona i Ginny usiadły naprzeciw nich; obie miały czerwono-złote szaliki, rękawiczki i rozetki.

Jak się czujesz? zapytała Ginny Rona, który teraz wpatrywał się w resztki mleka na dnie swojej miski, jakby poważnie rozważał, czy się w nich nie utopić.

Trochę się denerwuje powiedział Harry.

To dobry znak oświadczyła z powagą Hermiona. Zawsze uważam, że nerwówka przed egzaminami dobrze robi.

Witajcie rozległ się senny głos za ich plecami.

Harry zobaczył Lunę Lovegood, która opuściła stół Ravenclawu i podeszła do nich. Wiele osób gapiło się na nią, a niektórzy otwarcie się śmiali i pokazywali ją sobie palcami, bo zdobyła skądś kapelusz w kształcie naturalnej wielkości głowy lwa, który chwiał się niebezpiecznie na czubku jej głowy.

Kibicuję Gryfonom oznajmiła, zupełnie niepotrzebnie wskazując na swój kapelusz. Zobaczcie, co on robi...

Podniosła rękę i stuknęła w kapelusz różdżką, na co lew rozwarł paszczę i ryknął tak prawdziwie, że najbliższe osoby aż poderwało z miejsca.

Niezły jest, co? Chciałam, żeby pożerał węża, bo to godło Ślizgonów, ale zabrakło mi czasu. W każdym razie... powodzenia, Ronaldzie!

I odeszła. Jeszcze nie otrząsnęli się z szoku, jaki wywołał kapelusz Luny, kiedy pojawiła się Angelina w towarzystwie Katie i Alicji, której pani Pomfrey przywróciła już normalne brwi.

Kiedy będziecie gotowi, przyjdźcie prosto na boisko, zobaczymy, jakie są warunki, a potem się przebierzemy.

Będziemy tam za kwadrans zapewnił ją Harry. Ron musi jeszcze coś zjeść.

Po dziesięciu minutach stało się jednak jasne, że Ron nie przełknie już niczego, więc Harry uznał, że najlepiej będzie zaprowadzić go do szatni. Kiedy wstali od stołu, Hermiona też się podniosła i odciągnęła Harryego na bok.

Postaraj się, żeby Ron nie zobaczył, co jest na tych plakietkach Ślizgonów szepnęła z naciskiem.

Harry spojrzał na nią pytającym wzrokiem, ale ona potrząsnęła ostrzegawczo głową, bo nadszedł już Ron, zagubiony i zrozpaczony.

Powodzenia, Ron powiedziała Hermiona, wspinając się na palce i całując go w policzek. Ty też się trzymaj, Harry...

Kiedy szli przez Wielką Salę, Ron trochę oprzytomniał. Dotknął policzka, w który pocałowała go Hermiona, i zmarszczył brwi, jakby nie był całkiem pewny, co się właściwie wydarzyło. Wciąż był zbyt rozkojarzony, by zwracać uwagę na to, co się dzieje wokół niego, za to Harry, kiedy przechodzili koło stołu Ślizgonów, zerknął dyskretnie na plakietki w kształcie korony i tym razem zdołał odczytać wyryte na nich słowa:

WEASLEY NASZYM KRÓLEM

Mając przeczucie, że nie oznacza to niczego dobrego, przeprowadził szybko Rona przez salę wyjściową. Zeszli po kamiennych schodkach i ruszyli przez błonia w kierunku stadionu.

Zmarznięta trawa trzeszczała im pod nogami. Nie było wiatru, a niebo miało jednolitą perłową barwę, co oznaczało, że widoczność będzie dobra i słońce nie będzie im świeciło w oczy. Harry podzielił się tymi pocieszającymi obserwacjami z Ronem, ale nie był pewny, czy Ron go słucha.

Angelina już się przebrała i rozmawiała z resztą drużyny. Harry i Ron wciągnęli reprezentacyjne szaty (Ron przez kilka minut próbował włożyć swoją tył na przód, póki Alicja nie ulitowała się nad nim i pomogła mu zrobić to jak należy) i usiedli, żeby wysłuchać ostatnich instrukcji Angeliny. W oddali narastał ożywiony gwar, bo tłum uczniów wysypywał się już z zamku, zmierzając na stadion.

Dopiero co ustaliłam, jaki jest ostateczny skład drużyny Ślizgonów powiedziała Angelina, zerkając na kawałek pergaminu. Ubiegłorocznych pałkarzy, Derricka i Bolea już nie ma, i wygląda na to, że Montague zastąpił ich zwykłymi gorylami, a nie zawodnikami, którzy potrafią dobrze latać. Nazywają się Crabbe i Goyle, wiele o nich nie wiem...

My wiemy powiedzieli jednocześnie Harry i Ron.

W każdym razie wyglądają mi na takich, co nie potrafią odróżnić jednego końca miotły od drugiego powiedziała Angelina, chowając pergamin do kieszeni. No, ale ja się zawsze dziwiłam, jak Derrickowi i Boleowi udaje się bez żadnych drogowskazów trafić na boisko.

Crabbe i Goyle są ulepieni z tej samej gliny zapewnił ją Harry.

Teraz słyszeli już szuranie setek stóp widzów, zajmujących miejsca na trybunach. Niektórzy śpiewali, ale trudno było zrozumieć słowa. Harry czuł, że zaczyna się trochę denerwować, ale wiedział, że to nic w porównaniu z Ronem, który trzymał się kurczowo za żołądek i patrzył tępo w przestrzeń, szary na twarzy, z zaciśniętymi zębami.

Już czas oznajmiła Angelina ochrypłym szeptem, spoglądając na zegarek. No to... powodzenia, drużyno.

Wstali, wzięli miotły na ramiona i wymaszerowali szeregiem z szatni. Powitał ich ryk widzów, w którym Harry znowu dosłyszał śpiew, przytłumiony wiwatami i gwizdami.

Drużyna Slizgonów już na nich czekała. Wszyscy mieli srebrne plakietki w kształcie korony. Ich nowy kapitan, Montague, zbudowany był jak Dudley; jego wystające z rękawów szaty przedramiona przypominały owłosione szynki. Za nim czaili się Crabbe i Goyle, mrugając głupkowato i kołysząc nowymi pałkami. Malfoy stał z boku; słońce igrało w jego platynowych włosach. Dostrzegł spojrzenie Harryego i uśmiechnął się drwiąco, stukając palcem w plakietkę na piersiach.

Kapitanowie, proszę sobie podać dłonie powiedziała pani Hooch, kiedy Angelina i Montague podeszli do siebie.

Harry mógłby przysiąc, że Montague starał się zmiażdżyć Angelinie palce, chociaż ona nawet się nie skrzywiła.

Na miotły...

Pani Hooch wetknęła gwizdek w usta i zagwizdała.

Uwolniono piłki i czternastu graczy wzbiło się w powietrze. Kątem oka Harry zobaczył Rona, śmigającego ku pętlom bramkowym. Wzniósł się wyżej, unikając tłuczka, i zaczął zataczać wielkie koło, wypatrując rozbłysku złota. Po drugiej stronie stadionu Draco Malfoy robił dokładnie to samo.

Teraz kafla ma Johnson, tak, Johnson, cóż za gracz z tej dziewczyny, powtarzam to od lat, ale ona wciąż nie chce ze mną chodzić...

JORDAN! ryknęła profesor McGonagall.

To fakt, pani profesor, staram się ubarwić relację... teraz minęła Warringtona, ograła Montaguea... oj!... Crabbe trafił ją z tyłu tłuczkiem... Montague przejmuje kafla, Montague nabiera wysokości iiii... tak, to George Weasley odbił celnie tłuczka, który trafił Montaguea... Montague wypuszcza kafla, chwyta go Katie Bell, Katie Bell z Gryffindoru podaje Alicji Spinnet, Spinnet już z nim ucieka...

Głos Lee Jordana toczył się gromko po stadionie i Harry starał się wyłapać słowa wśród gwizdu wiatru w uszach i ryku tłumu, który wył, gwizdał, śpiewał...

...ogrywa Warringtona, wspaniały unik przed tłuczkiem... zaledwie o włos, Alicjo... widzowie to uwielbiają... tylko ich posłuchajcie... zaraz, co oni śpiewają?

I kiedy Lee umilkł, żeby się lepiej przysłuchać, z zielono-srebrnego sektora zajętego przez Ślizgonów wzbiła się gromka pieśń, teraz już całkiem wyraźna:

 

Weasley wciąż puszcza gole,
Oczy ma pełne łez,
Kapelusz zjadły mu mole,
On naszym królem jest!

Weasleya ród ze śmietnika,
I tam jest jego kres,
Przed kaflem zawsze umyka,
On naszym królem jest!

 

...teraz Alicja podaje do Angeliny! krzyknął Lee, a Harry, który właśnie zrobił zwrot i poczuł, jak wnętrzności skręcają mu się ze złości po tym, co usłyszał, zrozumiał, że Lee stara się zagłuszyć słowa piosenki. Do przodu, Angelino... chyba będzie strzelać... tak... STRZELA... aaaach!

Bletchley, obrońca Ślizgonów, złapał kafla i natychmiast rzucił do Warringtona, który przyspieszył gwałtownie, mijając zygzakiem Alicję i Katie, i pomknął w stronę Rona. Im bardziej się do niego zbliżał, tym głośniej i wyraźniej rozbrzmiewała pieśń Ślizgonów:

 

Weasley jest naszym królem,
I da nam wygrać mecz!
Więc zaśpiewajmy chórem:
On naszym królem jest!

 

Harry nie mógł się powstrzymać. Przestał wypatrywać znicza i obrócił miotłę, by obserwować Rona, samotną figurkę na dalekim końcu stadionu, zawieszoną w powietrzu przed trzema pętlami bramek. Masywnie zbudowany Warrington już pędził prosto na niego, już był blisko...

...Warrington ma kafla, Warrington leci po gola, jest poza zasięgiem tłuczka, jest sam na sam z obrońcą...

Z sektora Ślizgonów wzbił się w powietrze potężny ryk:

 

Weasley wciąż puszcza gole,
Oczy ma pełne łez...

 

...to będzie pierwsza próba dla nowego obrońcy Gryfonów, Weasleya, brata pałkarzy Freda i Georgea, obiecującego nowego talentu w tej drużynie... trzymaj się, Ron!

Ale z sektora Ślizgonów buchnął teraz krzyk radości: Ron rzucił się rozpaczliwie do przodu, rozkładając szeroko ramiona, między którymi śmignął kafel, przelatując zgrabnie przez środkową pętlę.

Gol dla Ślizgonóóów! przedarł się przez ryk widowni głos Lee Jordana. A więc mamy dziesięć do zera dla Ślizgonów... Miałeś pecha, Ron...

Ślizgoni zaśpiewali jeszcze głośniej:

 

Weasleya ród ze śmietnika,
I TAM JEST JEGO KRES,
PRZED KAFLEM ZAWSZE UMYKA...

 

...Gryfoni znowu mają piłkę, teraz Katie Bell rusza do ataku... wydzierał się Lee, ale śpiew był tak ogłuszający, że ledwo sam się słyszał.

 

WEASLEY JEST NASZYM KRÓLEM...
ON DA NAM WYGRAĆ MECZ...

 

Harry, CO TY WYPRAWIASZ?! wrzasnęła Angelina, przelatując obok niego, żeby doścignąć Katie. RUSZ SIĘ!

Harry zdał sobie sprawę, że już od ponad minuty wisi nieruchomo w powietrzu, obserwując przebieg gry, całkowicie zapomniawszy o zniczu. Przerażony, zanurkował i zaczął ponownie okrążać stadion, rozglądając się na wszystkie strony i starając się nie zwracać uwagi na słowa przetaczające się jak grzmot po trybunach:

 

WEASLEY JEST NASZYM KRÓLEM...
ON NASZYM KRÓLEM JEST...

 

Znicza nigdzie nie było. Malfoy też zataczał koło nad boiskiem. Minęli się w połowie stadionu, każdy zmierzając w odwrotnym kierunku, i Harry dosłyszał, jak Malfoy wyśpiewuje:

 

WEASLEYA RÓD ZE ŚMIETNIKA...

 

...teraz kafla ma znowu Warrington ryczał Lee podaje do Puceya, Pucey mija Spinnet, śmiało, Angelino, przecież możesz go ograć... a jednak nie... znowu Warrington... i znowu piękny atak tłuczkiem... to Fred Weasley, nie, to George Weasley, co za różnica... Warrington puszcza kafla, a Katie Bell... ee... też go wypuszcza... chwyta go Montague... tak, kapitan Ślizgonów przejmuje kafla, nikt go nie zatrzymuje... Gryfoni, na co czekacie, zablokujcie go!

Harry zrobił wiraż poza bramkami Ślizgonów, nie chcąc widzieć tego, co się dzieje pod bramkami Rona. Kiedy mijał obrońcę Ślizgonów, usłyszał jak Bletchley śpiewa razem z tłumem:

 

WEASLEY WCIĄŻ PUSZCZA GOLE...

 

...i...tak, Pucey znowu ogrywa Alicję, będzie strzelać... Ron, trzymaj!

Harry nie musiał patrzeć w tamtą stronę, żeby wiedzieć, co się stało. Kibice Gryfonów jęknęli głośno, a z sektora Ślizgonów wzbił się w niebo ryk radości. Spojrzał w dół i zobaczył Pansy Parkinson, wielbicielkę Malfoya o twarzy mopsa, która stała przed trybunami plecami do boiska i dyrygowała kibicami Ślizgonów, wyśpiewującymi ile sił w płucach:

 

ON DA NAM WYGRAĆ MECZ!
ON NASZYM KRÓLEM JEST!

 

Dwadzieścia do zera to jeszcze nie klęska, pocieszał się w duchu Harry, to można jeszcze odrobić, wystarczy strzelić kilka goli i obejmą prowadzenie, jak zwykle, albo złapać znicza... Dostrzegł jakiś błysk i pomknął w tym kierunku, zręcznie wymijając kilku zawodników, ale okazało się, że to tylko pasek zegarka Montaguea...

Ale Ron puścił jeszcze dwa gole. Teraz Harry poczuł lekki dreszcz paniki. Musi znaleźć znicza. Musi go schwytać i szybko zakończyć ten mecz...

...i Katie Bell z Gryffindoru mija Puceya, wspaniałym zwodem ogrywa kapitana Ślizgonów, brawo, Katie, teraz podaje do Johnson, Angelina Johnson mija Warringtona, już mknie w stronę bramek Ślizgonów, znakomicie, Angelino... GOOOL! GOL DLA GRYFOOONÓW! Czterdzieści do dziesięciu, czterdzieści do dziesięciu dla Ślizgonów, a kafla ma teraz Pucey...

Ponad wiwaty Gryfonów przedarł się ryk absurdalnego lwa Luny i Harry poczuł, że wzbiera w nim otucha: do wyrównania brakuje im już tylko trzydziestu punktów, to można łatwo nadrobić. Uchylił się przed nadlatującym tłuczkiem, którego posłał w jego stronę Crabbe, i zaczął się znowu rozglądać gorączkowo za zniczem, co jakiś czas sprawdzając, czy przypadkiem nie dostrzegł go wcześniej Malfoy, ale i on wciąż krążył wokół stadionu, bezowocnie wypatrując złotego błysku...

...Pucey podaje do Warringtona, Warrington do Montaguea, Montague z powrotem do Puceya... bardzo dobra interwencja Angeliny Johnson, Johnson ma kafla, podaje do Bell, to wygląda nieźle... to znaczy źle... Goyle trafia Bell tłuczkiem i Pucey znowu przejmuje kafla...

 

WEASLEYA RÓD ZE ŚMIETNIKA,
I TAM JEST JEGO KRES,
PRZED KAFLEM ZAWSZE UMYKA,
ON DA NAM WYGRAĆ MECZ!

 

Ale Harry w końcu go zobaczył: maleńki, trzepoczący skrzydełkami złoty znicz unosił się tuż nad ziemią przy bramkach Ślizgonów.

Poderwał gwałtownie ogon miotły i zanurkował...

W chwilę później Malfoy spadł ku niemu prosto z nieba jak zielono-srebrny pocisk...

Skrzydełko znicza musnęło jeden ze słupków i złota piłeczka odskoczyła. Ta nagła zmiana kierunku sprzyjała Malfoyowi, który był bliżej. Harry zakręcił prawie w miejscu; teraz szybowali ramię w ramię...

O stopę nad ziemią Harry oderwał prawą rękę od miotły i sięgnął nią po znicza... Po jego prawej stronie Malfoy wyciągnął lewą rękę, rozwierając palce...

Obaj wstrzymali oddechy w rozpaczliwym wysiłku dosięgnięcia znicza. Trwało to zaledwie ze dwie sekundy i już było po wszystkim. Harry zacisnął palce wokół maleńkiej, wyrywającej mu się piłeczki... paznokcie Malfoya drasnęły wierzch jego dłoni... Harry poderwał miotłę, trzymając mocno roztrzepotaną kulkę w dłoni... kibice Gryffindoru ryknęli z radości...

Byli uratowani. Przestały się liczyć gole puszczone przez Rona, nikt o nich nie będzie pamiętał, bo Gryffindor wygrał...

ŁUUP!

Tłuczek ugodził Harryego w sam środek kręgosłupa. Spadł przez głowę z miotły. Na szczęście był dopiero zaledwie pięć lub sześć stóp nad ziemią, ale i tak aż mu zabrakło tchu, gdy upadł płasko plecami na zmarzniętą ziemię. Usłyszał ostry gwizdek pani Hooch, ryk na trybunach, składający się z gwizdów, gniewnych okrzyków i szyderstw, głuche uderzenie, a potem rozgorączkowany głos Angeliny:

Nic ci się nie stało?

Nie odrzekł Harry przez zaciśnięte zęby, chwytając ją za rękę i pozwalając się podnieść na nogi.

Pani Hooch przeleciała nad nimi w kierunku jednego z graczy Ślizgonów.

To ten bandzior Crabbe powiedziała ze złością Angelina. Odbił w ciebie tłuczka w momencie, gdy zobaczył, że złapałeś znicza... Ale wygraliśmy, Harry, wygraliśmy!

Harry usłyszał za sobą pogardliwe prychnięcie i odwrócił się, wciąż ściskając w dłoni skrzydlatą piłeczkę. Draco Malfoy wylądował tuż obok niego; choć był blady z wściekłości, uśmiechał się szyderczo.





:


: 2018-11-11; !; : 175 |


:

:

,
==> ...

1968 - | 1728 -


© 2015-2024 lektsii.org - -

: 0.104 .