.


:




:

































 

 

 

 


III Punkt widzenia pijaka na saloon z naprzeciwka




Robert McLeann, marshal Hydesville, mając za jedyne towarzystwo butelkę whisky, świętował wymarsz bandy łowców nagród w stronę Wielkich Jezior, szlakiem słynnej kolei podziemnej, którym zbiegli niewolnicy ze stanów południowych podążali ku kanadyjskiej granicy. Włóczędzy ci nie wahali się nabijać sobie kiesy, łapiąc wolnych czarnoskórych, niezdolnych dowieść swoich praw przed nieuczciwymi sędziami, opłacanymi po dziesięć dolarów za głowę. Przy zbiornikach z wodą znajdowała się stodoła służąca za stację. Rodzina składająca się z ośmiorga dzieci i trzech kobiet, ukryta tam przez mormońskich pionierów, którzy sami ocaleli z rzezi w Missouri, zdołała zbiec przetartą trasą do innych kryjówek, tymczasem mormoni zaokrętowali się w nowojorskim porcie, jak ich przodkowie na USS Brooklyn, w szalonej nadziei, że zdołają dotrzeć przez przylądek Horn na przeciwległe zbocza Gór Skalistych. Marshal, wrogo nastawiony do przyjętej przez Kongres absurdalnej ustawy o kompromisie, nie miał zamiaru wyświadczać na swoim terytorium jakiejkolwiek przysługi łowcom niewolników. Miał już i tak dość roboty z przygodnymi awanturnikami, z napływającym nieprzerwanie strumieniem wygłodzonych imigrantów poszukujących edenu, zrujnowanymi rodzinami powracającymi z Zachodu i zabójcami Indian zamieszanych w handel bronią.

Nadeszła godzina, gdy wzgórza Irokezów znikały wśród mgły, a październikowe słońce barwiło czerwienią fasady domów i kurz wzbijany przez wozy powracające z pól. Z okna swojego biura McLeann, którego umysł był już lekko przyćmiony alkoholem, zobaczył, jak tata Fox zsiada ze swojego konia, przywiązuje go do belki przy poidle i utykając, kieruje kroki w stronę położonego po przeciwnej stronie ulicy saloonu. Mężczyzna i jego wierzchowiec byli spragnieni. Poznał to po przygnębieniu jeźdźca i przypomniał sobie poprzedniego lokatora farmy przy stawie, starego Weekmana, który też co wieczór przemierzał drogę do szynku takim samym regularnym krokiem. Ów były łowca bizonów okazał się dobrym farmerem, jednak po osiedleniu się przy Długiej Drodze, po stracie żony i kilku latach bez większych zmartwień parę razy zapadł na żółtaczkę, cierpiał na tachykardię, nawiedzały go ostre ataki dreszczy i dotknęło przedwczesne siwienie. Nigdy nie spieszyło mu się do domu, opowiadał więc w szynku o swoich rozterkach samotnego wdowca: wydarzyło się coś niepojętego dom porozumiewał się z nim odgłosami i niemal niezauważalnymi ruchami, nocą trzeszczał, w gęstym mroku migotały płomyki. Weekman zaczął więc chodzić spać ze zwierzętami w szopie; do domu wracał dopiero nad ranem, żeby się umyć i zjeść śniadanie. Lęk go odmienił, upodobnił do jego koni: twarz mu się wydłużyła i byle co go płoszyło. Wreszcie zdecydował się opuścić Hydesville. Zabrał z sobą meble i ekshumowaną trumnę z żoną.

Marshal potarł zapałkę, żeby ożywić resztkę cygara. W jego zawodzie ludzki strach był raczej korzystnym zjawiskiem, trzymał obywateli w ryzach. Pokój zależał w gruncie rzeczy od niemieszania się do cudzych spraw, a porządna doza lęku sprawiała, że wszyscy mogli lepiej spać. Niemniej jednak nie było nic gorszego i bardziej zagrażającego porządkowi publicznemu niż lęk przesadny, a szczególnie lęk przed nieznanym, który drąży po cichu mężczyzn i kobiety skulonych wokół jednej wieży kościelnej. Ci, mimo wzajemnej nieżyczliwości, zawsze gotowi są obrócić się przeciwko pierwszemu, który nie należy do ich stada. McLeann sam miał już parę razy okazję tego doświadczyć. Na przykład owego przeklętego dnia, kiedy nie zdołał powstrzymać zbiorowego zabójstwa na młodej Mohawce, która z niewiadomych przyczyn zbiegła z rezerwatu położonego nad Jeziorem Dwóch Gór. Na niekorzyść dziewczyny przemawiały jej diabelska uroda i okoliczności: epidemia tyfusu dotknęła rodziny niedawno przybyłych w te okolice irlandzkich imigrantów. Indiankę przywiązano do drewnianego krzyża i spalono żywcem w żwirowni, a ciało zakopano w piasku na głębokości trzech metrów. Gorączka głodowa nie opadła mimo to wśród purytanów. Pod pretekstem, że opętały ich złe duchy, wieszano dawniej dziesiątki niewolników, miażdżono ich pod skałami, jak w Salem i w zatoce Massachusetts niespełna sto lat wcześniej. Nowe dekrety umożliwiały służbom wspierającym policję zapobieganie żarliwym przejawom wiary, podobnie jak rozpuście i korupcji.

Marshal przyjrzał się listom gończym poprzypinanym do ściany: koniokrady, przemytnicy broni, mordercy. Wszyscy zasługiwali na roboty przymusowe albo stryczek, czułby się jednak wśród nich bezpieczniej niż w gronie uczciwych ludzi podżeganych przez napływających z Europy lub wielkich miast kaznodziei głoszących apokalipsę. Jego szczególną uwagę zwróciło nazwisko William Pill na jednym z plakatów. Pamiętał pewnego zawodowego oszusta, przezywanego Willie the Faker, który zatrzymał się w Hydesville na krótką chwilę, jaka była mu potrzebna do wyczyszczenia kiesy niejednego hodowcy owiec. Do kart jednak siadał niechętnie, zmuszony okolicznościami, między jednym większym oszustwem a drugim. Pewnego wieczoru, po zamknięciu szynku, Pill przyszedł prosić go o ochronę: farmerzy uzbrojeni w kije i zaopatrzeni w mocny sznur mieli z nim do załatwienia kilka spraw. Bezpieczny za kratami aresztu, mężczyzna wkrótce zaczął mu się zwierzać, ot tak, dla zabicia czasu. Wysoki i solidnie zbudowany, o naznaczonej dziobami po ospie wietrznej przystojnej twarzy, na którą przy każdym ruchu brody opadał jasny kosmyk, ów William Pill miał talent bajarza i wydawał się zaradny. Twierdził, że był strażnikiem w wartowni, handlowcem, przedstawicielem farmaceutycznym i parał się jeszcze wieloma innymi rzeczami w swoich poprzednich życiach. Był jednym z tych pozbawionych skrupułów awanturników, jakich wielu wokół szynków i świątyń. Tego wieczoru, gdy tłum parafian zapalał pochodnie, marshal McLeann zaczął poważnie zastanawiać się nad swoją prawowitością: gdy się ich postawiło na szali, wyjęci spod prawa powodowali znacznie mniej szkód niż uczciwi ludzie. Czyż więzienie nie służyło częściej do ochrony osobników zasługujących na karę przed dobrymi obywatelami, którym zależało przede wszystkim na poszanowaniu szóstego przykazania?

Ale oto John D. Fox wychodzi z saloonu, na ugiętych nogach, z kapeluszem z szerokim rondem naciśniętym na nos, z ową wiotkością karku charakterystyczną dla czwartej lub piątej szklanki whisky. Zrobił kilka kroków, kuśtykając, wpadł na beczkę z deszczówką i runął na pylistą ziemię. Marshal ruszył ku niemu, starając się nie śmiać.

Cholerna beczka! zawołał farmer, wspierając się na pomocnym ramieniu. Ach! To pan, McLeann, dziękuję za uprzejmość

Odprowadzić pana do domu?

Dziś nie trzeba, dam radę. Old Billy ma wprawę Niechże pan powie, wierzy pan w te wszystkie bzdury?

Niech pan lepiej idzie się położyć, panie Fox! O tej porze Meksyk już kapituluje, jak to mówią: koniec wojny! Ubędzie więc trochę duchów, prawda?

Pomógł pijanemu farmerowi wsunąć stopy w strzemiona i odwiązał Old Billyego od poidła. Koń parsknął i ruszył pewnym krokiem w stronę Długiej Drogi.

McLeann spojrzał na niebieskawy cień na poboczu drogi, na czaplę lecącą nad powierzchnią wody i na złotą obwódkę wokół wzgórz. Ledwo widoczny jeszcze na tle pociemniałego lazuru księżyc w pełni wydawał się skakać po dachach, wybijając się niczym z trampoliny ze świecącej mocnym światłem gwiazdy. Jedynym życiowym błędem McLeanna było pomylenie Wenus z gwiazdą. Jego gwiazda zbladła szybko, zgasła wręcz, pozostawiając go oniemiałego z walizką pełną mundurów z przydziału. Człowiek zostaje marshalem przez przypadek, z miłości lub ze złości, albo dlatego, że obiecał sobie zerwać ze społeczeństwem ludzi.

Pewien bojący się Boga obywatel, dobry artylerzysta, wyszedł z saloonu, zataczając się i chwiejąc. Ulica nie miała dla niego dość szerokości. Był to Isaac Post, wykształcony człowiek osiadły w Hydesville, swego czasu telegrafista w Western Union, zwolniony za to, że pomylił rewolucyjny system bostończyka Samuela Morsea z pianinem. Stanął pod wiatr i zaczął beczeć, jak niemal co wieczór, odkąd wysłano go na wcześniejszą emeryturę:

O my Home it was in Kansas

And my past you shall not know3.





:


: 2017-03-18; !; : 307 |


:

:

: , , , , .
==> ...

1680 - | 1538 -


© 2015-2024 lektsii.org - -

: 0.014 .